Na robociźnie, na materiałach, na twojej uczciwości. Polski majster zrobi wszystko, żeby w trakcie remontu naciągnąć cię na te kilka groszy więcej w mniej lub bardziej bezpośredni sposób. Niestety, dalej bardzo często na to się nabieramy. A ci, którzy "robią w budowlance", mają stare, sprawdzone metody.
W Polsce idzie nowe, choć bardzo powoli. Głęboko zakorzeniona w nas jeszcze z czasów PRL metoda "gospodarczego" remontu ma się bardzo dobrze. Każdy z nas zna kogoś, kto zamiast zatrudnić firmę do przeprowadzenia remontu, decyduje się zrobić go samodzielnie. Czyli długo, z przerwami, z pomocą szwagra, brata, sąsiada i Bóg wie kogo jeszcze.
Taki remont, choć tańszy, często ciągnie się bez końca. A bo jednego dnia mamy czas, a drugiego nie mamy, a trzeciego po prostu nie mamy siły. Dlatego sąsiad wierci rzadko, ale systematycznie. Miesiąc, pół roku, rok, czasem dłużej. Co ważne, motywacji do samodzielnego remontu jest kilka. Niektórzy po prostu lubią to robić. Inni nie mają pieniędzy, żeby zapłacić za pracę komuś. Ale są też tacy, którzy wiedzą, że majster nie tylko podliczy cię, jak za zboże, ale jeszcze cię oszuka.
Na niewiedzę
To najpopularniejsza metoda oszustw robotników. Ty chcesz zabudowę pod sufitem od okapu do komina wentylacyjnego, a on ci mówi: dwa tysiące. I co? Drogo? Tanio? Nie masz bladego pojęcia, więc się zgadzasz.
To ten sam przypadek, co z programistami. W każdej nowoczesnej i dużej firmie jest ich kilku. Zleca się im jakieś zadanie – powiedzmy przebudowanie witryny. Oni mówią: zajmie to nam pół roku. W tym czasie miesiąc pracują, cztery miesiące grają w Pokemony, miesiąc wprowadzają poprawki. Nawet o tym nie wiesz, ale co im zrobisz. Tam chociaż robi się to jednak w godzinach pracy. A tu się płaci.
– Mam okap wyspowy, potrzebowałem zabudowy z płyt kartonowo-gipsowych aż do komina. Chciałem tamtędy puścić rurę odprowadzającą. Miałem fachowca z łazienki, ale zrezygnował z roboty. Musiałem na gwałt szukać kogoś innego, bo chciałem kłaść podłogi i ogólnie się wprowadzać – wspomina Paweł z warszawskiej Woli.
– Dostałem od nowych sąsiadów jakiś numer i zadzwoniłem. Miły pan nawet miał czas i przyszedł, obejrzał. Stwierdził, że dwa dni pracy dla dwóch osób i chce za to 1600 złotych. Oczywiście materiały po mojej stronie. Zgodziłem się i jeszcze byłem szczęśliwy, że zdecydował się to zrobić – kontynuuje.
Ale po dwóch dniach majster zadzwonił, że nie może, bo mu się kompan rozchorował. – I znowu szukałem kogoś, na szczęście się trafił już po chwili. Też przyszedł, obejrzał, powiedział, że zrobi to sam. Za 700 złotych. I uwaga, zrobił to. Zresztą bardzo dobrze – wspomina Paweł. Przy okazji oszczędził 900 złotych. A nawet nie wiedział, że może je oszczędzić.
Na materiały
Ulubione przysłowie każdego majstra? Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Serce pęka dopiero po czasie, kiedy zorientujesz się, co się stało w mieszkaniu.
– Robiłem remont kilka ładnych lat temu, już nie pamiętam dokładnie liczb, ale pan kładł mi płytki w łazience. Poprosił chyba o trzy worki kleju. Pojawiam się po dwóch dniach, gotowe, wszystko pięknie. Z radością zapłaciłem – wspomina Jacek z Gdańska.
Wątpliwości pojawiły się miesiąc później, już po remoncie. – Wprowadziłem się z narzeczoną, wszystko wspaniale. Poszedłem wziąć prysznic. Chyba kurz z płytek (prysznic z odpływem podłogowym – red.) zmieszał się z wodą, poślizgnąłem się. Oparłem się plecami o ścianę, a tam taki pusty dźwięk. Jakbyś uderzał w bęben. Nie wiedziałem o co chodzi – kontynuuje.
Wszystkie wątpliwości rozjaśnił jego tata. – Zapytał mnie tylko, ile majster chciał worków kleju. Powiedziałem, że trzy. Odpowiedział, że zużył może jeden. Zamiast równomiernie rozprowadzić klej położył płytki na takie "placki". Pusta przestrzeń pod płytkami wydawała takie dźwięki – twierdzi. Pozostałe dwa worki zapewne "przygarnął" przedsiębiorczy majster.
Na znajomego
Bardzo skomplikowany przypadek, często łączy się zresztą z techniką "na niewiedzę". Wielu z nas zna kogoś (czy nawet ma w rodzinie), kto zajmuje się szeroko rozumianą budowlanką. A że to praca taka, że trudno utrzymywać stałe kontakty, najczęściej są to odległe znajomości, nawet jeśli to rodzina. Potem oczekujesz okazyjnej ceny, a rzeczywistość…
– Chcieli mnie przekręcić na pięć tysięcy – wspomina Rafał z warszawskiego Bemowa. Ekipę remontową załatwił jego ojciec z rodzinnych, mazurskich stron. Po znajomości. I jak to ze znajomościami bywa, to mogło się tylko skończyć albo bardzo dobrze, albo bardzo źle.
– Nie chcieli w ogóle rozmawiać o pieniądzach przez telefon. Że oszacują dopiero jak przyjadą do Warszawy, ale przecież "dogadamy się". No i przyjechali, ale dalej nie chcieli mówić o pieniądzach. "Zaczniemy robotę Rafał, rozejrzymy się, coś się wymyśli". I tak zaczęli robić łazienkę, podwieszenie sufitu, pralnię, płytki na podłodze w korytarzu. I tak dalej – relacjonuje i dodaje: – W końcu usiedli i podliczyli wszystko. Przedstawili mi gotowe wyliczenia. I pewnie bym je łyknął, gdybym nie spojrzał na malowanie, które było przed nimi.
Chcieli od Rafała 20 złotych z metra za malowanie. Ale to akurat sprawdził w sieci – tam znalazł oferty po 7-11 złotych za metr. Wtedy zaczął się interesować bardziej. – Nie dogadaliśmy się, więc zapłaciłem im za to, co zrobili, i ich wygoniłem. Druga ekipa dokończyła prace remontowe. Za te, które zostały, chcieli pięć tysięcy złotych mniej od "znajomych" – podsumowuje.
Inny przykład? Robert jeszcze ze szkoły zna faceta, który się wziął za budowlankę. Długo byli sąsiadami z jednego bloku. – Tak, dogadaliśmy się, że wyrówna mi ściany w kuchni. Tutaj w zasadzie wszystko wyszło z porządku z pieniędzmi, ale i tak czuje się oszukany – wspomina.
– Facet zamiast przyjść raz i zrobić to porządnie, przychodził co drugi dzień dosłownie na noc. Żeby chwilę podłubać, tak po sąsiedzku. A to godzinę o jedenastej w nocy, a to dwie godziny o dziesiątej. I tak dorabiał u nas. Swoje zarobił, w ciągu dnia mógł robić inne zlecenia, a my przez tydzień musieliśmy mieszkać w tym syfie. Przychodził w nocy, bo do nas mógł, do kogoś innego by się nie odważył. Godzinę popracował, dwie godziny sprzątania. I kolejnego dnia od nowa.
Na brak innego wyjścia
Michał razem z żoną mieszkają na warszawskiej Pradze. Duże mieszkanie w kamienicy remontują etapami. Po przeprowadzce najpierw zrobili nowe tynki, potem wzięli się za łazienkę.
– Przyszedł gość z polecenia. Wziął się za robotę sprawnie, nie powiem. Szybki był i dokładny. Ale nagle telefon się urwał. Przestał odbierać. Żona się zaniepokoiła i po pracy któregoś dnia tam pojechała, bo my na ten czas przenieśliśmy się do brata – opowiada.
Zachodzi na miejsce, a majster leży skulony w rogu na materacu. – Cały się trząsł. W ogóle z nim nie było kontaktu prawie. Zapytała, czy potrzebuje lekarza, ale mówił, że nie – wspomina. Ostatecznie zabrała go potem rodzina. Według Michała problem wynikał z tego, że majster był "zaszyty". – Z barku zniknęły wszystkie nalewki. Wypił je, zapewne to one go tak wykończyły. Wyglądał jak wrak człowieka, ledwo żył.
Do pracy jednak wrócił i ją dokończył. Po czym przyszedł czas rozliczenia. – Zapłaciłem mu, jakie miałem wyjście. A jeszcze się o pieniądze wykłócał, choć wypił mi wszystkie nalewki. Nigdzie tego nie zgłosiłem – twierdzi.