Efekt Wertera – tym pojęciem możemy wytłumaczyć to, co stało się wczoraj w Rzeszowie i czego specjaliści się spodziewali. Jedna nagłośniona próba samobójcza pociąga za sobą drugą, a ta następną i następną... To zjawisko w psychologii znane nie od dziś. Świadomość tego faktu wymaga dużej odpowiedzialności ze strony dziennikarzy, polityków, księży czy ogólnie osób publicznych.
Dziennikarz zajmujący się tematyką społeczną, polityczną i kryminalną. Autor podcastów z serii "Morderstwo (nie)doskonałe". Wydawca strony głównej naTemat.pl.
Trudno ze spokojem śledzić policyjne statystyki dotyczące samobójstw. Rzędy cyfr, długie tabelki. Wszystko rozpisane według płci, miejsca zamieszkania, wykształcenia, źródła utrzymania oraz tego, czy osoba ta leczyła się psychiatrycznie. No i jeszcze jeden aspekt – czy zamach na własne życie powiódł się, czy też desperata udało się uratować. Dziesiątki zamieniają się w setki, setki rosną do tysięcy. A za każdą cyferką kryje się jakiś nieogarniony ludzki dramat. Od samego czytania tych tabelek można dostać depresji (policyjne statystyki z ostatnich można znaleźć tutaj).
Nie ma wątpliwości, że zdecydowanie częściej na pożegnanie z własnym życiem decydują się mężczyźni. Kobietom jakoś łatwiej dostrzec światełko w tunelu i sens, by dalej żyć. Mimo wszystko. W ubiegłym roku na niemal 10 tys. prób samobójczych w Polsce prawie 8 tys. dokonali mężczyźni. W ponad 2 tys. przypadków wiadomo, że osoby te wcześniej leczyły się psychiatrycznie. Wiele z nich miało problemy z alkoholem, niektórzy z narkotykami. Wszystko to jest odnotowane w odpowiedniej tabelce. W policyjnych danych nie ma natomiast ani słowa o tym, w jaki sposób osoby te postanowiły skończyć z życiem.
Jak wiele z nich zdecydowało się na samospalenie – o tym statystyki milczą. Jednak jasne jest, że co roku (niezależnie od tego, kto sprawuje władzę) takich samopodpaleń jest co najmniej kilka. I za każdym razem taki fakt jest odnotowywany w mediach.
Parę przykładów z ubiegłego roku: w marcu na sali rozpraw Sądu Apelacyjnego w Poznaniu podpalił się 30-letni mężczyzna – był oburzony wyrokiem w jego sprawie rozwodowej, nie czuł się winny rozpadu pożycia małżeńskiego; w kwietniu przed supermarketem w Chojnicach podpalił się 29-latek, który w sklepie tym pracował jako ochroniarz – nie udało się go uratować; w grudniu w Szczecinku przed budynkiem swojej szkoły podpalił się 18-latek. Wiele podobnych historii znajdziemy też w doniesieniach medialnych z 2015 r. Wówczas przypadki samopodpaleń odnotowano m.in. w Lędzinach na Śląsku, w Żrobkach pod Augustowem, w Szczecinie oraz w Warszawie na stacji benzynowej. Do mediów nie przedostały się wtedy żadne doniesienia o motywach desperatów. Wydarzenia te nie nabrały więc dużego rozgłosu, zaistniały raczej wyłącznie jako informacja lokalna.
A rozgłos dla tzw. efektu Wertera ma znaczenie kluczowe. Taka głośna informacja o jakimś samobójstwie bardzo często sprawia, że parę dni później kolejne osoby decydują się na to, by ze sobą skończyć. Tak jest wtedy, gdy na życie targnie się jakiś znany muzyk lub wówczas, gdy motyw samobójcy jest nośny, istotny dla wielu innych osób. – To się dzieje w drodze naśladownictwa – tłumaczy w rozmowie z naTemat prof. Brunon Hołyst, który od lat zajmuje się profilaktyką samobójstw i jest prezesem Polskiego Towarzystwa Suicydologicznego. – Osoba w stanie depresji jest osobą słabą, pozbawioną sił energetycznych, sił do życia. I wtedy przemawia do niej każdy przykład, który odpowiada jej nastrojowi – wyjaśnia ekspert.
Takim przykładem było to, co stało się w 2013 r. Wtedy samobójcza śmierć 56-letniego Andrzeja Filipiaka z Kielc stała się głośna i trudno się temu dziwić. Desperat podpalił się w takim miejscu, że jego akt nie mógł przejść niezauważony – przed budynkiem Kancelarii Premiera. Jego żona tłumaczyła, że mąż zrobił to z biedy. On nie miał pracy, rodzina nie miała z czego żyć. Za to wszystko Filipiak obwiniał Donalda Tuska. I z tego powodu dla przeciwników rządu PO-PSL stał się symbolem i bohaterem – wiele osób jeszcze długo potem przychodziło przed gmach w Al. Ujazdowskich, stawiało znicze, modliło się i wykrzykiwało: "Cześć i chwała bohaterom!".
Po akcie Filipiaka mieliśmy do czynienia ze wspomnianym efektem Wertera – niedługo potem nastąpił kolejny, podobny. W Krakowie podpalił się 42-letni mężczyzna, członek Związku Zawodowego Drużyn Konduktorskich RP, jeden z uczestników protestu w obronie miejsc pracy w PKP. Wówczas zagrzmiał lider ówczesnej opozycji, Jarosław Kaczyński. Prezes PiS na konferencji w Sejmie alarmował, że to kolejne samopodpalenie oznacza, iż "władza utraciła legitymację".
Dziś sytuacja się odwróciła – to PiS jest u władzy i gdy na samopodpalenie w proteście przeciw obecnie rządzącym zdecydował się Piotr Szczęsny, reakcja polityków jest inna. Ci, którzy wtedy oskarżali rząd, dziś odpowiedzialnością za tę tragedię obarczają "totalną opozycję". I na odwrót – przeciwnicy obecnej władzy robią wszystko, aby rozpropagować manifest Piotra Szczęsnego i upamiętnić jego czyn.
– To jeszcze nie plaga, ale już się zaczyna... – skomentował w rozmowie z naTemat prof. Brunon Hołyst, przyznając, że od dziennikarzy, komentatorów i polityków zależy teraz wiele. Jak mówi, mają oni do odegrania "subtelną rolę".
Tu jednak psychologię na moment pozostawmy z boku – czas na krótką lekcję historii. Ta zaś uczy, że ci, którzy popełnili samobójstwo w imię jakiejś idei, prędzej czy później byli pośmiertnie otaczani chwałą. To ich imionami nazywane są ulice, im stawiane są pomniki. W Warszawie mamy ulicę Karola Levittoux. Ulice Jana Palacha są choćby w Krakowie czy Wrocławiu. W paru polskich miastach (w czeskich też) znajdziemy również ulice, których patronem jest Ryszard Siwiec. Wszyscy oni pośmiertnie zostali uznani za bohaterów i wszyscy oni zginęli śmiercią samobójczą, dokonując samospalenia. A czyn wielu z nich pociągał za sobą następne.
Pół roku po samospaleniu Ryszarda Siwca w Warszawie w proteście przeciwko wejściu wojsk Układu Warszawskiego do Czechosłowacji, na podobny krok zdecydował się czeski student Jan Palach. Czech raczej nie miał prawa wiedzieć nic o czynie Polaka – komunistyczne władze zrobiły wszystko, aby wiadomość się nie rozeszła. Radio Wolna Europa o samopodpaleniu Siwca poinformowało dopiero prawie rok po zdarzeniu. Ale w Pradze desperacki czyn Palacha stał się bardzo głośny i niedługo potem nastąpiła cała seria samopodpaleń. O Palachu mówiło się, że był pierwszą pochodnią – w ciągu kolejnych kilku miesięcy takich ludzkich pochodni było aż 26! Siedmiu osób nie udało się uratować.
Prof. Hołyst przypomina, że takim klasycznym przykładem efektu Wertera była seria samobójstw wśród mnichów buddyjskich na terenie antykomunistycznego Wietnamu Południowego na początku lat 60. Wówczas krajem rządził twardą ręką fanatyczny katolik, premier Ngô Đình Diệm. Pierwszy przeciwko jego rządom podpalił się mnich Thích Quảng Ðức a po nim wielu kolejnych. Na władzach w Sajgonie te desperackie, spektakularne akty nie robiły jednak wrażenia. Ale ci, którzy nie widzieli "światełka w tunelu", decydowali się na ten straszny krok.
– Ludzie o dobrej kondycji psychicznej raczej nie popełniają samobójstw – wyjaśnia w rozmowie z naTemat prof. Hołyst i tłumaczy, że aby do tego doszło, zaistnieć muszą dwa czynniki – wewnętrzny i zewnętrzny.
O uszanowanie żałoby i godne zachowanie prosi rodzina Piotra Szczęsnego. Mężczyzna, który podpalił się przed Pałacem Kultury w Warszawie, pochowany zostanie 14 listopada na cmentarzu w Krakowie na Salwatorze. Rodzina chce, by pogrzeb odbył się bez żadnych flag, banerów, partyjnych symboli i demonstracji. I oby wszyscy sobie wzięli ten apel do serca.
Mamy do czynienia z narastającym dramatem społecznym, któremu obecna władza nie potrafi, nie chce się przeciwstawić. Nie można nad tego rodzaju wydarzeniami przechodzić do porządku dziennego. Muszą być z tego wyciągnięte wnioski.
Mamy już drugie samopodpalenie w ciągu krótkiego czasu. Tutaj przyczyną są nieodpowiedzialne decyzje ministra transportu, który próbuje po raz kolejny przebudowywać kolej w ten sposób, że pracownicy są usuwani z miejsc pracy. To powoduje ogromne napięcie. To jest bezpośrednia konsekwencja tego rodzaju działań. Ale sądzimy, że to jest coś, co ma szerszy wymiar. Mamy w Polsce dzisiaj bardzo ostry, dramatyczny kryzys społeczny, który całkowicie odbiera władzy legitymację. Stopień dezaprobaty, dla tego wszystkiego co się w Polsce dzieje, jest już tak wysoki, że można powiedzieć, iż jeżeli nie nastąpi jakaś zmiana, to będziemy mieli kolejne, dramatyczne wydarzenia. Chcę bardzo mocno podkreślić, że za te wydarzenia będzie odpowiadała władza.
wypowiedź z 21.06.2013 r.; cytat za niezalezna.pl
prof. Brunon Hołyst
prawnik, specjalista ds kryminalistyki, pionier w dziedzinie suicydologii w Polsce
Jasne, że głupio byłoby nie informować o takich wydarzeniach, które mają szeroki rezonans społeczny. To nie są czasy, gdy posłuszne władzy media przemilczały śmierć Ryszarda Siwca. Ale sądzę, że w tych informacjach i komentarzach należałoby unikać jakiejś analizy wiwisekcyjnej. Broń Boże nie należy tego wykorzystywać w politycznych celach.
prof. Brunon Hołyst
prawnik, prezes Polskiego Towarzystwa Suicydologicznego
Opracowałem kiedyś taką teorię etiologiczną zamachów samobójczych i wyróżniłem dwa czynniki, które w koincydencji sprawiają, że ktoś decyduje się na samobójstwo. Z jednej strony są to osobnicze skłonności samobójcze, z drugiej – suicydogenny układ sytuacyjny. Wiele osób przeżywa traumę po utracie kogoś bliskiego i pojawia się u nich ból, smutek, wiele negatywnych emocji – układ sytuacyjny jest taki, że może prowadzić do samobójstwa. Ale jeśli osoby te nie mają skłonności samobójczych, to nie zdecydują się na to.