Netflix przyzwyczaił nas do wysokiej jakości autorskich seriali, ale tym razem zawiódł. "Modyfikowany węgiel" zapowiadany był jako najdroższa produkcja na podstawie niezłej książkowej trylogii o tym samym tytule. Oczekiwania były więc spore. Niestety wyszedł sztampowy średniak, przesycony nagimi piersiami, irytującymi postaciami i nudnymi dialogami. Nawet kilka zalet go nie ratuje.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisałem "niestety", bo jestem fanem estetyki cyberpunkowej w każdej postaci: od klasycznej powieści "Neuromancer", przez kultowe filmy "Matrix" czy "Blade Runner", po wpływowe anime "Akira" czy "Ghost in the Shell". Kiedy tylko pojawiły się pierwsze wzmianki o mrocznym serialu science-fiction od Netflixa, odliczałem dni do premiery. Zwłaszcza, że rzadko przytrafia się cyberpunk w odcinkach - wykreowanie dystopii na ekranie sporo kosztuje.
Modyfikowany Łowca androidów
Świat "Modyfikowanego węgla" to odległa przyszłość (a konkretnie XXVI wiek, choć w serialu zmieniono na XXIV w.), w której ludzkość kolonizuje planety, a świadomość ludzką można zdigitalizować. Śmierć nie jest więc końcem wszystkiego, bo swoją jaźń możemy przenieść (o ile jesteśmy odpowiednio bogaci) do innej powłoki. W serialowym świecie tak beznamiętnie nazywane jest ciało ludzkie, bo nikt już nie przykłada do niego większej wagi, skoro można być kim się chce. Powłoka jest więc zwykłym awatarem w realnym świecie.
Trzeba mieć na uwadze, że książka powstała ponad 15 lat temu - przed tym jak media społecznościowe na dobre zdominowały nasze życie. Niestety serial nie oddał w pełni papierowego pierwowzoru, nie ma tu większych zagwozdek egzystencjalnych. Brakuje tych futurystycznych motywów, naginania moralności, które dokonują spustoszenia w naszych głowach à la "Czarne lustro", które zresztą od dwóch sezonów robi właśnie Netflix.
W "Modyfikowanym węglu" nikt zbytnio nie rozpacza nad tym, że nie wiadomo kto jest kim, nie ma tak oczywistego kryzysu tożsamości lub nadziei na bycie kim się chce. Sam sposób na nieśmiertelność ani nie przeraża, ani nie zachwyca. Ot taka, prawdopodobna wizja, bez głębszych przemyśleń czy ostrzeżeń.
Przyszłość bliźniaczo przypomina stylistykę z "Łowcy androidów". Ziemia (a właściwie miasto Bay City) spowita jest mrokiem rozświetlanym przez kolorowe neony. Twórcy serialu nie pokusili się praktycznie o wyrobienie własnej stylistyki nie przywodzącej na myśl ikonicznego dzieła Ridleya Scotta. Zresztą cała scenografia ogranicza się do kilku ulic, klubów nocnych i hotelu (o którym za chwilę). Jest też jeszcze planeta-dżungla z retrospekcji głównego bohatera. Oglądając to nie mamy wrażenia, że podbiliśmy galaktykę, a raczej zabrakło pieniędzy na coś więcej. Kiczem i taniością są przesiąknięte nawet domy bogaczy. Momentami serial przypomina produkcje telewizyjne z lat 90-tych.
Golizna, wszędzie golizna
Nagość przestała być w serialach tematem tabu, a co dopiero za kilka stuleci. Jeśli pojawia się więc nowa bohaterka, możemy być pewni, że za chwilę będzie paradować z gołymi piersiami. I nie tylko. Faceci też błyszczą klatami, zwłaszcza główny bohater grany przez Joela Kinnamana, który od czasu świetnego "The Killing" mocno przypakował na siłowni i zobaczymy to w wielu scenach. Epatowanie nagością jednak męczy, bo nie niesie za sobą nic więcej, jak przyciągniecie przed ekrany niezaspokojonych nastolatków (serial jest tylko dla dorosłych). Już nawet w "Grze o tron" z sezonu na sezon pojawiało się coraz mniej biustów. Tymczasem te w "Modyfikowanym węglu" psują atmosferę i odbiór produkcji. Rozpraszaczy jest więcej.
Fabuła początkowo intryguje. Takeshi Kovacs zostaje "wskrzeszony" po 250 latach. Jest to możliwe, bo jego świadomość została "zamrożona" i przechowywana w bazie (tak zwanym stosie). Przywołał go miliarder, którego... wcześniej zamordowano. Jednak jako że jest bogaczem, stać go na kopię zapasową jego świadomości - żyje tak już 300 lat. Brzmi to skomplikowanie, ale w trakcie kolejnych odcinków szybko zaczynamy rozumieć jak to wszystko funkcjonuje. Jednak co z tego, skoro początkowy mroczny, dynamiczny kryminał oraz ciekawa wizja świata przestaje potem wciągać i męczy?
Czy "Modyfikowany węgiel" ma jakieś zalety?
Powieść Richarda K. Morgana umiejętnie łączyła stylistykę noir z cyberpunkiem. Serial gubi po drodze ten klimat, gdyż jest poszatkowany wieloma nieporozumieniami (i piersiami). Większość występujących bohaterów jest bezbarwna. O ile Kovacs grany przez Kinnamana jest charakterystycznym dla tego aktora wrażliwym łobuzem z zasadami, to pozostałe postaci są nijakie, a wręcz odrzucające. Ma towarzysza broni, który gdzieś tam się krząta, jest też pani policjantka, której daleko do femme fatale. Jedyna ciekawa postać to wirtualny byt/hotel stylizowany na Edgara Allana Poe.
Za to główny czarny charakter i motywy, które nim kierują są idiotyczne, zaprzecza sam sobie, a to jak się potoczy dalej akcja jest do bólu przewidywalne. Przez co odsłanianie kolejnych kart nie daje żadnej satysfakcji - w ogóle nie miałem ochoty kończyć tego serialu. Dialogom brakuje "ciętości" w stylu kryminałów noir czy nawet książkowego pierwowzoru. Trochę pogadają, trochę pożartują, rzucą jakiś pompatyczny frazes, ale nic nie zostaje to w głowie, ani słucha się tego z ciekawością. Muzyka? Jednym uchem wlatywała, drugim wylatywała. Nawet jeśli nie zależy nam na metafizycznych przeżyciach, to również jako futurystyczny serial akcji ta produkcja zawodzi.
Jedyną rzeczą, jaką możemy zaliczyć śmiało na plus, to stroje i sceny walk. I tyle. To chyba na widowiskowość bijatyk i strzelanin poszło większość budżetu (oszacowanego na 70 milionów dolarów). Poza tym serial ma "momenty", jak pełna napięcia scena tortur świadomości, która zresztą jest mocno inspirowana "Matrixem" (jak i cały koncept cyfrowej świadomości). Najnowszy serial Netflixa jednak nie daje tyle frajdy co arcydzieło rodzeństwa Wachowskich. Nie czujemy, że oglądamy coś wyjątkowego, do czego będziemy z chęcią wracać, dyskutować, dowiedzieć się czegoś więcej. Nawet sceny walk nie są wybitne, a raczej przyzwoite. "Modyfikowany węgiel" jest wielkim rozczarowaniem: pustą powłoką, która nie ma większego znaczenia, bo za chwilę o niej zapomnimy. Niestety nie będzie to takie proste.