
"Wieża. Jasny dzień" nazywana jest thrillerem psychologicznym, jednak bliżej jej do horroru. Atmosfera filmu jest tak gęsta, że można ją kroić nożem. Albo siekierą. Pełnometrażowy debiut Jagody Szelc nie jest krwawym "straszakiem" w stylu "Naznaczonego", "Krzyku" czy "Babadooka". Przywodzi na myśl "Dziecko Rosemary", "Lśnienie", "The Witch" i ambitne kino grozy, przez które czujesz się nieswojo w fotelu.
Wiele osób to właśnie zjazdy rodzinne doprowadzają do stanu przedzawałowego, a nie film z potworami. Zwłaszcza jeśli do tego dochodzi ważna uroczystość. Film Jagody Szelc zaczyna się na kilka dni przed pierwszą komunią świętą małej Niny. W domku jednorodzinnym położonym gdzieś w malowniczej Kotlinie Kłodzkiej gromadzi się niewielka rodzina. I zaczynają się tradycyjne tarcia przeplatane sielanką. Okazuje się, że jedna z bohaterek, Kaja (Małgorzata Szczerbowska) jest biologiczną matką "komunistki", którą wychowuje jej siostra Mula (Anna Krotowska). Recytuje jej nawet listę zakazów, z tym o nieprzyznawaniu się do rodzicielstwa na czele. Nie wiemy o co chodzi i to uczucie towarzyszy nam przez cały film.
Polskie krajobrazy w ostatnim czasie odkrywamy na nowo za sprawą filmów i seriali. "Wataha" pokazała nam piękno Bieszczad, niedługo "Kruk" zabierze nas na Podlasie. W "Wieży" podziwiamy za to majestatyczną Kotlinę Kłodzką umiejscowioną w Sudetach. Lasy to zawsze dobra lokalizacja dla horrorów. To tam człowiek czuje potęgę natury, czując się mały w otoczeniu wysokich drzew. A im dalej w las...
