Beata Tadla była jedną z prowadzących poranny program w TVN24 10 kwietnia 2010 roku. Prezenterka nie mogła powstrzymać emocji przy informowaniu widzów o katastrofie smoleńskiej
Beata Tadla była jedną z prowadzących poranny program w TVN24 10 kwietnia 2010 roku. Prezenterka nie mogła powstrzymać emocji przy informowaniu widzów o katastrofie smoleńskiej Fot. arch. pryw.

To miał być poranek jak każdy inny. W studiu TVN24 panowała luźna atmosfera, zmącona przez nieprawdopodobne wieści dotyczące rządowego samolotu. Nikt z prowadzących ani gości początkowo nie wierzył w informacje o śmierci pary prezydenckiej i innych polskjch oficjeli w Smoleńsku. – Popłynęły mi łzy, był moment kiedy zakryłam twarz dłońmi, nie mogłam wydobyć z siebie słowa. Jarek Kuźniar też miał chwilę zawahania. Kiedy skończył się nasz dyżur, objęliśmy się i płakaliśmy oboje – wspomina Beata Tadla.

REKLAMA
Mija 8 lat od katastrofy lotniczej w Smoleńsku. Jak pani zapamiętała ten dzień?
To jeden z dwóch najtrudniejszych dni w moim zawodowym życiu – obok tragicznych wydarzeń na Majdanie w 2014 roku. W soboty poranne programy są zazwyczaj luźniejsze, poruszaliśmy mniej poważne tematy, byliśmy z Jarkiem Kuźniarem w dobrych nastrojach. Czekaliśmy też na późniejszą transmisję z Katynia, gdzie odbywały się uroczystości z okazji rocznicy zbrodni katyńskiej. Około 9 rano zadzwonił reporter, który miał relacjonować obchody i powiedział, że ma informacje o katastrofie samolotu z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie.
Początkowo w to nie uwierzyliśmy. Tak niesamowitą informację trzeba sprawdzić nie dwa, a cztery razy. Dzwoniliśmy w różne miejsca, w tym do ludzi, którzy byli na pokładzie tego samolotu. Nie odbierali. Odebrał rzecznik MSZ Piotr Paszkowski i przekazał komunikat, który bardzo dobrze zapamiętałam – były kłopoty przy lądowaniu prezydenckiego samolotu i na pokładzie doszło do trzech pożarów. Tyle mógł wtedy powiedzieć, pojawiło się to na antenie i taka była nasza pierwsza wiedza. Potem poznawaliśmy szczegóły.
Co było najtrudniejsze w tamtym momencie?
Docierało do nas bardzo mało informacji, późno były potwierdzane. Trudne było też zachowanie kamiennej twarzy. "Przeżyłam" na antenie wiele katastrof lotniczych, ale żadna z nich nie miała konkretnych nazwisk i twarzy. A ta miała. Przecież ofiary to osoby, które przez lata pracy w mediach zdążyłam dobrze poznać, z większością rozmawiałam na antenie wiele razy. Bardzo ciężko mówi się o tym, że ich już nie ma.
Jednak najtrudniejszy moment przyszedł wtedy, gdy czytaliśmy listę pasażerów, na zmianę z Jarkiem Kuźniarem. Nazwisko po nazwisku, coraz szerzej otwieraliśmy oczy i coraz bardziej ściskał mi się żołądek i napływały łzy do oczu. Z każdym nazwiskiem było trudniej, bo niemal wszystkich po prostu znałam. I tak, na przykład Władysław Stasiak jeszcze dwa dni wcześniej był w tym studiu i siedział przy tym samym stole, z którego ogłaszaliśmy, że nie żyje. Podobnie Sebastian Karpiniuk czy Andrzej Przewoźnik.

"To wszystko było tak świeże i nieprawdopodobne, że myślałam, że uczestniczymy w jakimś teście, a nie, że to się dzieje naprawdę. W takich momentach widzowie przed telewizorem mogą sobie zakląć pod nosem, zapłakać, zadzwonić do rodziny i podzielić się emocjami. My nie mogliśmy, musieliśmy się powstrzymywać, choć do końca nam się nie udało, bo też jesteśmy ludźmi i każdy z nas ma swoją wrażliwość. Popłynęły mi łzy, był moment kiedy zakryłam twarz dłońmi, nie mogłam wydobyć z siebie słowa. Jarek Kuźniar też miał chwilę zawahania. Kiedy skończył się nasz dyżur, objęliśmy się i płakaliśmy oboje".

Jak się zachowywały pozostałe osoby w studiu?
Żaden z gości zaproszonych do studia nie spodziewał się, że przyjdzie mu komentować najtragiczniejsze wydarzenie w dziejach powojennej Polski. Też byli poruszeni. Pamiętam jak do Wojciecha Olejniczaka dotarło to, że rozbił się nie ten mniejszy samolot, ale duży tupolew z jego koleżankami i kolegami z partii. Była tam Izabela Jaruga-Nowacka, Jolanta Szymanek-Deresz czy Jerzy Szmajdziński. Również schował głowę w dłonie, głos mu się załamał, wstał i wyszedł, mówiąc, że po prostu tego nie wytrzyma.
Po pewnym czasie przyszła chwila, kiedy informacji było więcej, wręcz tonęliśmy w depeszach, w tym co wydawca mówił, przenosiliśmy się z transmisją na Krakowskie Przedmieście, gdzie pierwsi ludzie zaczęli zapalać znicze. Dojmujący był moment, gdy zabił dzwon Zygmunt. "Potwierdził", że rzeczywiście to się stało.
Początkowo to wydarzenie zjednoczyło Polaków, cały naród był w rozpaczy, każdy z nas dokładnie pamięta co robił wtedy, gdy usłyszał tragiczne wieści, a upłynęło już tyle lat. Jednak od tamtego momentu wszystko się zmieniło, a Polska jest bardzo podzielona.
Rozpacz, która w pierwszych dniach połączyła nas wszystkich, była prawdziwa. Po tym jak wróciłam do domu z dyżuru, zabrałam mojego wtedy 9-letniego syna przed Pałac Prezydencki i wracaliśmy tam przez kolejne 3 dni. Bardzo chciałam, by zapamiętał ten moment i pamięta do dziś jak staliśmy w tłumie, paliły się znicze, ludzie trzymali się za ręce. Natomiast to się rozproszyło w chwili, gdy katastrofa stała się politycznym paliwem, a także mitem założycielskim, na którym zaczęła powstawać reprezentowana przez obecną władzę – nowa Polska. To paliwo może i jest na wyczerpaniu, ale wciąż jest wykorzystywane. Smutne…
Mówiła pani, że to druga obok Majdanu największa trauma w życiu zawodowym. Jednak przez lata kariery przedstawiała pani w telewizji niejedno tak tragiczne wydarzenie. Czy da się uodpornić na takie wiadomości?
Wiele tragedii wydarzyło się w trakcie moich dyżurów. Pracowałam m.in. gdy doszło do katastrofy w kopalni "Wujek-Śląsk", gdy zginął Bronisław Geremek, przyszłam do pracy tuż po dramacie w hali Targów Katowickich, musiałam mówić o śmierci wielu znamienitych postaci, bo w telewizji informacyjnej jest jak w życiu - nigdy nie wiadomo, co wydarzy się za chwilę i nigdy nie wiemy, co przyjdzie nam relacjonować. Wtedy trzeba się zmierzyć z wydarzeniami na bieżąco, prawie w tym samym momencie, w którym się dzieją, a czymś innym jest prowadzić program, w którym wieczorem podsumowujemy dzień. Wtedy można oswoić się z emocjami. To już nie jest tak trudne, jak pierwszy kontakt z tragedią.

"Trzeba pamiętać, że każdy nas ma różny poziom wrażliwości. Ja mam bardzo niski próg odporności na krzywdę, łatwo się wzruszam. Bez względu na to, czy mówię o wydarzeniach z udziałem znanych osób czy o krzywdzie np. dzieci. Sama jestem matką i boli mnie, gdy niewinne istoty doświadczają bólu. Nie boję się tych emocji, bo to jest ludzkie i naturalne. I choć oczekuje się zwykle od prezentera, by z kamienną twarzą o wszystkim mówił, to czasem jest to po prostu głupie i nienaturalne".

10 kwietnia 2010 roku dostaliśmy z Jarkiem Kuźniarem ważny przekaz od widzów - dziękowali, że właśnie tak opowiadaliśmy o katastrofie smoleńskiej. Z naszej strony to było bardzo intuicyjne, bo do takich wydarzeń nie można się przygotować. Nie ma w podręcznikach dziennikarskich porad o tym, jak powinniśmy się zachować, kiedy nagle giną najważniejsze osoby w państwie.