Antyfaszyści starli się we wtorek z nacjonalistami w centrum Warszawy. Kontrdemonstranci usiłowali zablokować o pierwszomajowy pochód "Narodowe Święto Pracy", którego organizatorami były stowarzyszenia: Niklot, Kongres Narodowo-Społeczny i Autonomiczni Nacjonaliści. Antyfaszyści osiągnęli swój cel – narodowcy rozeszli się. Doszło przy tym do interwencji policji, która ochraniała przemarsz nacjonalistów; ich przeciwnicy byli z trasy usuwani siłą. W gronie maszerujących dziennikarze wypatrzyli osoby z symbolami "SS" na koszulkach. Poprosili o komentarz ministra Joachima Brudzińskiego. Ten jednak problem nazistowskich symboli zbagatelizował.
Nacjonalistyczny pierwszomajowy pochód zaczął się na Placu Zamkowym i wiódł Traktem Królewskim. Jego uczestnicy skandowali hasła "Praca, naród, sprawiedliwość", a niektórzy na koszulkach mieli emblematy "SS". Marsz skończył się jednak wcześniej, bo zablokowali go przy ulicy Świętokrzyskiej antyfaszyści. Nie obyło się bez interwencji policji.
Skoro propagowanie ustrojów totalitarnych jest w Polsce zabronione, dziennikarze zapytali ministra spraw wewnętrznych, dlaczego policja nie aresztowała tych ludzi, którzy nosili symbole "SS", formacji uznanej za zbrodniczą? – Co się dzieje z tymi "prawdziwymi Polakami" od hasełek z 11 listopada? – napisał na Twitterze Jacek Czarnecki z "Radia ZET".
Na odpowiedź ministra Joachima Brudzińskiego nie musiał długo czekać. – Chętnie odpowiem, tylko czekam na Pana i innych dziennikarzy pytania, o innych idiotów z wczoraj, tych którzy eksponowali symbole komunistyczne. Niektórzy nawet rwali się do bicia Pana kolegów dziennikarzy za to, że mieli na sobie koszulki z patriotycznymi symbolami – napisał na Twitterze minister spraw wewnętrznych.
Ministrowi może się wydawać, że skutecznie odbił piłeczkę, nie odnosząc się do faszystowskiej symboliki na marszu narodowców. Warto zatem przypomnieć szefowi MSWiA, że jego zadaniem jest ścigać osoby zarówno propagujące komunizm, jak i nazizm.