
"Absolutnie genialny", "10/10", "Najlepszy horror od lat" i inne wyjęte z kontekstu fragmenty recenzji filmu prześladują mnie jak duchy od kilku miesięcy. "Ghost Stories", czyli wedle tłumaczenia naszego dystrybutora "Przebudzenie dusz", jest szumnie zapowiadanym horrorem, a jak coś jest tak reklamowane, to wiadomo, co to oznacza. Nic dobrego. Akurat w tym przypadku wszystkie achy i ochy nie są mocno przesadzone, ale nie jest to też horror, przez który nie uśniecie w nocy.
"Z Jeremym przyjaźnimy się, odkąd skończyliśmy piętnaście lat. Dość szybko też zrozumieliśmy, że nasze zamiłowanie do horrorów chcielibyśmy przełożyć również na formę sceniczną. Pracowałem na West Endzie z reżyserem Seanem Holmesem. Wpadłem wtedy na pomysł, aby trzech mężczyzn opowiadało na scenie o swoich koszmarnych przeżyciach z duchami, co było trochę taką paranormalną wersją "Monologów waginy"."
W "Przebudzeniu dusz" nie mamy oczywiście do czynienia z gadającymi głowami, snującymi powoli historie z dreszczykiem (choć z doborem odpowiednich aktorów, to nie byłoby takie złe - vide film "Dogville"). To horror korzystający z dobrodziejstw filmowych środków. Prezentuje nieco inne podejście do straszenia widza. Podobnie jak "Ciche miejsce" przerażało szczątkową ilością dźwięku.
"Przebudzenie dusz" wykorzystuje zatem klasykę grozy, ale nie parodiuje jej. Podaje w nowoczesny sposób, bo dziś mało kto się boi kościotrupa z krypty i jego anegdot. Nie unika więc "skocznych" momentów, bo współczesny widz na to liczy, ale też nie bazuje jedynie na jump scare'ach. Akcja początkowo wolno się rozkręca i zastanawiamy się, czy przyszliśmy na dobry film. Jednak, gdy przenosimy się do zrujnowanego, opuszczonego "domu wariatek" i gaśnie światło, to czujemy się jak "u siebie". W czasie oglądania filmu trafiamy zresztą do różnych lokalizacji i poznajemy różne istoty - duchy, potwory i oczywiście małe dziewczynki. To z pewnością ukłon w stronę ulubionych horrorów Andy'ego Nymana i Jeremy'ego Dysona.
