"Absolutnie genialny", "10/10", "Najlepszy horror od lat" i inne wyjęte z kontekstu fragmenty recenzji filmu prześladują mnie jak duchy od kilku miesięcy. "Ghost Stories", czyli wedle tłumaczenia naszego dystrybutora "Przebudzenie dusz", jest szumnie zapowiadanym horrorem, a jak coś jest tak reklamowane, to wiadomo, co to oznacza. Nic dobrego. Akurat w tym przypadku wszystkie achy i ochy nie są mocno przesadzone, ale nie jest to też horror, przez który nie uśniecie w nocy.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
Czy spektakl teatralny może być straszny? Pewnie, że tak! Wystarczy, że aktorzy są słabi, a scenariusz kuleje i widzowie wychodzą z sali w strasznie złych nastrojach. Spektakl może być też straszny w dosłownym tego słowa znaczeniu. W 2010 roku sztuka "Ghost Stories" została wystawiona na deskach Liverpool Playhouse i z miejsca stała się przebojem. Na całym świecie obejrzało ją pół miliona widzów. Autorami sztuki są panowie: Andy Nyman i Jeremy Dyson. Jako fani horroru, postanowili użyć odpowiednich zabiegów dramaturgicznych, by przestraszyć i teatralnego widza.
Międzynarodowy sukces sztuki "Ghost Stories" sprawił, że filmowcy bili się o jej adaptację. Każdy chciał nakręcić ją jak najszybciej, ale Dyson i Nyman woleli na spokojnie napisać scenariusz oddający ducha, sugestywnie oddziałującego na widzów, spektaklu. W końcu poznali się ze studiem Warp Films i wspólnie stworzyli ekranizację sztuki na 7 lat od jej teatralnej premiery (w Polsce film wychodzi z opóźnieniem).
Z desek teatru na ekran kina
W "Przebudzeniu dusz" nie mamy oczywiście do czynienia z gadającymi głowami, snującymi powoli historie z dreszczykiem (choć z doborem odpowiednich aktorów, to nie byłoby takie złe - vide film "Dogville"). To horror korzystający z dobrodziejstw filmowych środków. Prezentuje nieco inne podejście do straszenia widza. Podobnie jak "Ciche miejsce" przerażało szczątkową ilością dźwięku.
W filmie poznajemy profesora Goodmana (gra go jeden z reżyserów Andy Nyman) - prowadzi w telewizji program specjalizujący się w demaskowaniu wszelkiej maści "mediów", które oszukują naiwnych ludzi dla zarobku. Jest sceptycznie nastawiony do zjawisk paranormalnych i uważa, że wszystko da się naukowo wytłumaczyć. Pewnego dnia bohater dostaje wiadomość od swojego idola, który zajmował się kiedyś podobną działalnością. Leciwy już pogromca fake-duchów wręcza mu akta trzech spraw, których nie potrafi w logiczny sposób wytłumaczyć. Zleca je więc swojemu następcy. I tu na dobre zaczyna się zabawa.
Film jest antologią składającą się z trzech historyjek, a wiąże je wszystkie postać Goodmana, który rozmawia ze świadkami niesamowitych zdarzeń i sam ich doświadcza. Fabuła nie jest cały czas śmiertelnie poważna jak w "Obecności", w której też badano zjawiska paranormalne. Wiele razy napięcie rozładowywane jest przez absurdalny humor, ale to zrozumiałe, bo za film odpowiadają Brytyjczycy. Od razu przywodzi to na myśl kultowe serie "Opowieści z krypty" czy "Strefę mroku", które przez lata serwowały widzom krótkie historie jeżące włos na głowie albo takie, który miały zupełnie niespodziewane zakończenie.
Czy "Przebudzenie dusz" jest straszne?
"Przebudzenie dusz" wykorzystuje zatem klasykę grozy, ale nie parodiuje jej. Podaje w nowoczesny sposób, bo dziś mało kto się boi kościotrupa z krypty i jego anegdot. Nie unika więc "skocznych" momentów, bo współczesny widz na to liczy, ale też nie bazuje jedynie na jump scare'ach. Akcja początkowo wolno się rozkręca i zastanawiamy się, czy przyszliśmy na dobry film. Jednak, gdy przenosimy się do zrujnowanego, opuszczonego "domu wariatek" i gaśnie światło, to czujemy się jak "u siebie". W czasie oglądania filmu trafiamy zresztą do różnych lokalizacji i poznajemy różne istoty - duchy, potwory i oczywiście małe dziewczynki. To z pewnością ukłon w stronę ulubionych horrorów Andy'ego Nymana i Jeremy'ego Dysona.
Przez nagromadzenie absurdalnych sytuacji i żartów sytuacyjnych film nie wpędzi nas w półtoragodzinny, niepokojący nastrój, pewnie niektórych nawet nie wystraszy. Jest jednak ponury, ujęcia kamery i efekty dźwiękowe wywołują ciarki, a aktorzy spisali się na medal: zarówno młodziak Alex Lawther z "The End of F***ing World", jak i doświadczony Bilbo Baggins znany też jako Martin Freeman. Scenografia też wprowadza odpowiedni klimacik.
Każda scena, niedopowiedzenie i drobny szczegół mają znaczenie, które zostaje wyjaśnione w wielkim, przejmującym finale. Zakończenie, choć jest pewnym pójściem na łatwiznę, robi sieczkę z mózgu widza, który wiernie się przyglądał, do czego to wszystko go zaprowadzi. Oglądanie "Przebudzenia dusz" to jednak czysta przyjemność, nawet jeśli czasem zdarzy nam się podskoczyć na fotelu.
Kinowa premiera "Przebudzenia dusz" w Polsce - 1 czerwca. Lepszego prezentu na Dzień Dziecka fani horrorów sobie nie sprawią.
"Z Jeremym przyjaźnimy się, odkąd skończyliśmy piętnaście lat. Dość szybko też zrozumieliśmy, że nasze zamiłowanie do horrorów chcielibyśmy przełożyć również na formę sceniczną. Pracowałem na West Endzie z reżyserem Seanem Holmesem. Wpadłem wtedy na pomysł, aby trzech mężczyzn opowiadało na scenie o swoich koszmarnych przeżyciach z duchami, co było trochę taką paranormalną wersją "Monologów waginy"."