Powrót z zagranicznych wakacji. Do autokaru wiozącego nas już na lotnisko wsiada kobieta z mężem i dzieckiem. Obok mnie jest wolne miejsce - kobieta siada i bierze dziecko na kolana. Dziewczynka ma plaster w zgięciu ręki. Matka opowiada pani siedzącej obok nas, że noc spędziła z córką w klinice. Mała miała biegunkę, wymioty, odwodniła się, więc lekarze nawadniali dziecko dożylnie. Cóż tylko współczuć takiego końca wakacji, ale zaraz zaraz…
Ja po powrocie z wakacji muszę iść do pracy, w autobusie jadą ludzie z małymi dziećmi, ludzie starsi. Nie wytrzymuję. Matka kończy swoją opowieść o pobycie w szpitalu, a ja pytam, czy teraz dziewczynka wszystkich nas zarazi rotawirusem? Matka jest wyraźnie zdziwiona moim zdenerwowaniem, bo przecież dziecko chore…
Ta sytuacja oczywiście wywołała dyskusję wśród podróżujących wspomnianym autokarem. Uslyszałam, że cóż ta biedna kobieta ma zrobić, przecież musi z chorym dzieckiem wrócić do Polski, że nieczuła jestem i mam zero empatii. Tyle, że ja pomyślałam o ponad trzydziestu osobach jadących tym samym autobusem, co chora dziewczynka.
Kiedyś nie było takich możliwości
Dorośli, starzy i nastolatki, które wracały z nami z wakacji nie mieli szans na jakąkolwiek obronę przed rotawirusem, natomiast mama kilkuletniej, chorej dziewczynki mogła z powodzeniem ustrzec ją przed chorobą i pobytem w szpitalu. Można było dziecko zaszczepić przeciwko rotawirusom.Tej szczepionki nie było jeszcze kilkanaście lat temu. Dziecko co najwyżej czułoby się gorzej przez pół dnia lub w ogóle nie zachorowało, a trzydziestu współpasażerów autobusu, którym jechaliśmy, nie zastanawiałoby się czy zachoruje.
Już na lotnisku okazało się, że najmniej empatyczna jest mama chorego dziecka. Czekając na samolot zaprowadziła je na lotniskowy plac zabaw, gdzie bawiło się kilkanaścioro dzieci… No cóż, to teraz zaczyna być normalne, tylko moje dziecko jest ważne… O ile dla zdrowego dziecka czy dorosłego zakażenie rotawirusami jest owszem wątpliwą przyjemnością, wiąże się z wymiotami biegunką, podwyższoną temperaturą ciała, groźbą odwodnienia, to dla dzieci przewlekle chorych, czy ludzi starszych może być śmiertelnie niebezpieczne.
Usprawiedliwiając opisywaną mamę trzeba powiedzieć, że istnieją okoliczności, które mogły spowodować, że nie zdecydowała się na zaszczepienie dziecka. Po pierwsze szczepionka jest w kalendarzu szczepień zalecanych, co sprawia że musimy zapłacić za nią z własnej kieszeni. Inna sprawa, że na zaszczepienie dziecka mamy niewiele czasu od jego urodzenia, bo można to zrobić jedynie do 24 tygodnia życia dziecka, a szczepionka ma kilka dawek. Jeśli nikt nie poinformuje mamy odpowiednio wcześnie, że może zaszczepić dziecko przeciw rotawirusom, to zwyczajnie później nie będzie to możliwe. Specjaliści zaznaczają, że ta szczepionka jest bezpieczna, dodatkowo jest podawana doustnie, więc nie ma problemu, że trzeba dziecko "kłuć”.
Najlepszym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie szczepienia przeciw rotawirusom do kalendarza szczepień obowiązkowych. Co do zasadności tego rozwiązania, nie ma wątpliwości ani Główny Inspektor Sanitarny, ani nawet wiceminister zdrowia Marcin Czech, który podczas konferencji prasowej, na której prezentowany był raport portalu politykazdrowotna.com "Szczepienia przeciw rotawirusom - raport specjalny”, mówił, że sam zaszczepił swoje drugie dziecko przeciw rotawirusom, po tym jak pierwsze ciężko przechodziło zakażenia.
To inwestycja
Wpisanie tego szczepienia do obowiązkowego kalendarza szczepień ma też inny wymiar - ekonomiczny. Nie chodzi tylko o "kieszenie” rodziców, ale rownież pieniądze z naszych składek zdrowotnych. Co roku ponad 50 tys. osób potrzebuje hospitalizacji z powodu ostrych infekcji rotawirusowych. Obowiązkowe szczepienie spowodowałoby niewątpliwie oszczędności związane z pobytami chorych w szpitalach i zwolnieniami, które na chore dzieci biorą rodzice. Jednak żeby zaoszczędzić najpierw trzeba wydać i tu jest przysłowiowy pies pogrzebany.
– Profilaktyka to inwestycja. Jednak trzeba na nią wydać pieniądze z ograniczonego budżetu - mówił podczas konferencji prasowej minister Czech.
Tyle, że ta inwestycja jest niezwykle potrzebna. Tylko w ubiegłym roku, jak informował Marek Posobkiewicz, Główny Inspektor Sanitarny, mieliśmy 55,5 tys. zakażeń rotawirusowych, a trzeba pamiętać, że ta ilość jest bardzo niedoszacowana, ponieważ wiele zakażeń nie jest zgłaszanych, a część jest na tyle niegroźna, że chorzy nie zgłaszają się do lekarza.
Zagrożenie dla ciężko chorych
Tymczasem, jak mówiła dr Alicja Karney, zastępca dyrektora ds. klinicznych Instytutu Matki i Dziecka w Warszawie, w okresie jesienno-zimowym, kiedy jest więcej zakażeń rotawirusowych, nie ma dnia, żeby do szpitala nie trafiło zakażone rotawirusami dziecko.
– Najczęściej do szpitala trafiają te najmłodsze dzieci, do 2. roku życia. Możemy zaproponować jedynie leczenie objawowe, nie ma leku przeciw rotawirusom. Nawadniamy, podajemy elektrolity. Jak trafia na oddział dziecko z rotawirusem, to jest to klęska dla innych ciężko chorych dzieci, które przebywają na oddziale – mówi dr Karney.
Nie tylko przewlekle chore dzieci mogą mieć problem z zakażeniem rotawirusowym. Bywa niebezpieczne dla starszych.
– Obserwowano zgony z powodu zakażeń rotawirusowych wśród starszych chorych cierpiących na nowotwory – zaznaczała prof. Ewa Bernatowska, kierownik Kliniki Immunologi Instytutu „Pomnik - Centrum Zdrowia Dziecka” w Warszawie.
Jednak przypadki, w których potrzebna jest hospitalizacja bywają bardzo ciężkie. Dla dziecka z chorobą przewlekłą zakażenie rotawirusowe i spowodowane przez nie odwodnienie, może doprowadzić do tragedii. Dodatkowo, jeśli pacjent zakażony rotawirusem trafia do szpitala, to na zachorowanie narażony jest personel.