Netflix pod płaszczykiem niesmacznych żartów wprost z amerykańskich szkół zaserwował nam kawał intrygującego i niegłupiego serialu komediowo-kryminalnego. "American Vandal" to pastisz produkcji dokumentalnych, z których przecież Netflix słynie i choć przedstawia zmyśloną historię, to zrealizowany jest po mistrzowsku i spodoba się nie tylko fanom popularnego gatunku mockumentary.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
Obie serie "American Vandal" przedstawiają kompletnie zmyślone, ale bardzo realistyczne historie, które mogły wydarzyć się w każdej szkole. Fabuła pierwszego sezonu kręci się wokół rysunków penisów, a drugi skupia się na serii żartów z fekaliami w roli głównej. Wiem, brzmi zupełnie odpychająco, ale jeśli przełamiecie się i odpalicie pierwszy odcinek, to pociągniecie całą serię w kilka wieczorów.
Netflix parodiuje true crime
Mockumentary to wyjątkowy gatunek filmowy i serialowy, w ramach którego powstało wiele kultowych produkcji jak seriale "Biuro" i "Chłopaki z baraków" czy filmy Sachy Barona Cohena "Borat" i "Brüno". "American Vandal", pomimo tego, że jego drugi sezon miał ledwo co premierę (14 września), śmiało można zaliczyć w poczet najlepszych fikcyjnych dokumentów.
Netflix w swojej produkcji połączył atrakcyjną formę, jaką daje mockument, i gałąź, w której ostatnio się specjalizuje najlepiej - seriale dokumentalne z podgatunku true crime (wystarczy wymienić takie produkcje jak: "Making a Murderer", "Wild Wild Country", "Schody" czy "The Keepers". "American Vandal" wpisuje się w znany i przystępny schemat.
Choć wymienione dokumenty zwykle poszerzają naszą wiedzę o ludziach i świecie, to jednak "American Vandal" nie jest produkcją na "prawdziwych faktach autentycznych". Daje, o dziwo, duże pole do refleksji i główkowania. Gimnastykę umysłową wymusza forma - to rasowy kryminał, który powstał na kanwie głupich żartów. I dlatego tak bardzo intryguje, bo chcemy się dowiedzieć, jak twórcy wybrną z tego kuriozum.
No dobra - żarty na bok
"American Vandal" szokuje nie penisami czy kupą, ale... głębią. Jak na serial przedstawiający śledztwo o tym, kto narysował siusiaki lub spowodował epidemię biegunki, jest w nim przemyconych dużo mądrości. Dzięki temu oglądanie tego zmyślonego dokumentu nie jest czasem straconym, a omawiany swoisty kontrast zaskakuje, przyciąga uwagę i edukuje.
Pierwszy sezon serialu przedstawia nie tyle satyrę, co tak naprawdę odbicie naszego społeczeństwa, które jest więźniem stereotypów. Kiedy na parkingu ktoś maluje wielkie penisy na autach kadry nauczycielskiej, to niekwestionowanym głównym podejrzanym jest znany szkolny żartowniś, amator trawki i youtuber. Zostaje wydalony z liceum nawet przed ostatecznym udowodnieniem winy. Niesłuszne ocenianie i przyczepianie łatek to wciąż nasza przywara, która potrafi zrujnować czyjeś życie - nie tylko w serialu.
Drugi sezon, który uważam za jeszcze lepszy niż pierwszy, rozkłada na czynniki pierwsze naszą podwójną egzystencję - realną i tą w social mediach. Produkcja Netflixa nie robi tego banalnie, jak nauczyciel na godzinach wychowawczych, ale podaje kilka ciekawych i nieszablonowych konkluzji, które lepiej pomogą nam ten skomplikowany współczesny świat zrozumieć. Pokazuje też z drugiej strony niebezpieczeństwa stojące za lekkomyślnymi działaniami w sieci.
Scenariuszowa spirala to majstersztyk
"American Vandal" nie jest jednak serialem moralizatorskim. Nie parodiuje też seriali true crime, ale stanowi ich pastisz z charakterystycznymi elementami. Filmowane śledztwo, prowadzone przez bystrych licealistów, zawiera wywiady, analizy, dowody rozpisane na tablicy, komputerowe wizualizacje, nagrania z monitoringu i wszystko to, co składa się na nowoczesne dokumenty. Netflix kolejny raz pokazał ogromny dystans do siebie i swoich produkcji. Nakręcił autoparodię nie wykorzystując półśrodków - wszak fabuła to czysty wymysł - i zrealizował oba sezony w pełni profesjonalnie.
Najciekawsza w tym wszystkim jest jednak cała doskonale skonstruowana intryga (scenariusz pierwszego sezonu był nominowany do Emmy i Amerykańskiej Gildii Scenarzystów), która co chwilę daje nam mylne tropy, co chwilę odkrywamy kolejne niespodziewane elementy układanki. Następują takie zwroty akcji, że nawet gdy w pierwszym odcinku domyślamy się, kto jest winny, to już w drugim wszystko wywraca się do góry nogami.
Przyczyniają się do tego rozbudowane sylwetki bohaterów, którzy kłamią, choć ich motywy nie są znane lub mówią prawdę, ale nikt im nie wierzy. Serial walczy ze stereotypami, dlatego kapitan drużyny sportowej nie musi być tępym osiłkiem. Nie spodziewajmy się, że poznamy też całą prawdę - to nauka wyciągnięta z autentycznych seriali true crime. Życie może i pisze najlepsze scenariusze, ale nie zawsze muszą mieć one na końcu puentę czy zakończenie w ogóle.