Taśmy Morawieckiego od kilku dni wałkowane są na kilka sposobów. I wszyscy skupiają się głównie na tym, jaki wpływ mogą mieć one na wizerunek premiera. Ale te nagrania pokazały coś jeszcze. Potwornie smutną i brutalną prawdę o tym, jak w Polsce można załatwić wszystko, jeśli zna się odpowiednie osoby. Bez względu na to, kto aktualnie rządzi Polską.
"Jak to się robi" nad Wisłą
Dlatego taśmy Morawieckiego to pewnie kropla w morzu, ale w ostatnich dniach to one szczególnie pokazały brutalną prawdę o tym, jak elity w Polsce potrafią zadbać o interesy swoich bliskich lub tych, na których im zależy. Namacalnie, zdanie po zdaniu, pokazując, "jak to się robi" nad Wisłą.
W najśmielszych snach pewnie byśmy nie przewidzieli, że to takie proste. W kraju, który należy do UE i NATO i zanim do nich dołączył, musiał mocno wykazać się najwyższymi standardami, a potem był wzorem dla innych. Transparentność to było jedno z ważnych haseł.
Latem ubiegłego roku mieliśmy słynną kopertę, którą były minister Aleksander Szyszko wręczał ministrowi Błaszczakowi. "To jest córka leśniczego. Prosiła, żebym to panu dał. Niech pan to przeczyta" – mówił. Gdyby nie kamery Polsatu, które wychwyciły całą sytuację i głos ministra, pewnie nigdy byśmy się o tym nie dowiedzieli. Potem było trochę oburzenia, ale więcej śmiechu, bo całość była kuriozalna.
Wpływ na wizerunek premiera?
Teraz mamy nagrania. I głosy elit, które wprost pokazują, jak można w Polsce załatwić pracę czy fundusze dla swoich dzieci czy znajomych. Niczym na tacy podają nam pewien mechanizm. "To opis zachowań naszej szlachty politycznej. Załatwiają kolegom, synom, córkom" – podsumował nawet prawicowy "Najwyższy Czas".
Po publikacji taśm wszyscy skupili się głównie na pozycji premiera Morawieckiego, zastanawiają się, jak wpłyną one na jego wizerunek. Ale w tym momencie wydaje się on najmniej ważny, jeśli taki proceder, w jakim wtedy uczestniczył, wciąż jest w Polsce praktykowany. Bez względu na to kto rządzi, i kto ma wpływ.
Przypomnijmy te rozmowy.
"Pięć dych czy siedem, czy stówkę mu damy"
– Słuchaj, Aleksander Grad mnie poprosił, żebyś go do jakiejś rady OFE wrzucił. Nie masz jakiegoś OFE? – zwraca się do prezesa banku PKO BP, Krzysztof Kilian, współpracownik Donalda Tuska. Mówi, że musi jakoś pomóc byłemu ministrowi skarbu, że trzeba o niego zadbać i pewnie chodzi mu o pieniądze.
Gdy prezes PKO BP stwierdza, że "do OFE to on się nie nadaje", pada: "To daj mu jakąś inną propozycję". Finansowe rozważania o tym, że Gradowi można zapłacić "cztery dychy i koniec" przerywa pytanie obecnego premiera: "Ma jakąś fundację, stowarzyszenie albo firmę?". Mateusz Morawiecki najwyraźniej znalazł inne rozwiązanie. Każe zapytać go "tak po cichu".
– Ja bym spróbował tak bardziej jednorazowo. Pięć dych czy siedem, czy stówkę mu damy na jakieś badania czy na coś – sugeruje obecny szef rządu. Na koniec rzuca, by dać mu jego pełne dossier: "Pomyślę i jednorazowo będę mu mógł na pewno coś sprokurować".
"Żeby wyglądało normalnie"
Jeśli dołożyć do tego rozmowę Mateusza Morawieckiego z europosłem PiS Ryszardem Czarneckim na temat pracy jego syna w banku, wyłania się jeszcze pełniejszy obraz. Smutny i wstrząsający. Tu szef banku – firmy skarbu państwa – sam wręcz przyznaje, że synowi posła nawet zmienił CV, żeby "wyglądało normalnie".