Dziwny to był mecz. Najpierw fatalny w wykonaniu Polaków, potem fenomenalny. A potem znów wróciły stare demony. Efekt przegraliśmy 1:3 z Bułgarią. Nazwijmy rzecz po imieniu. Ten wynik to sensacja. Całe szczęście, że taka wpadka zdarzyła się w grupie, a nie w meczu o być albo nie być. Tu przegrywający ciągle jest w grze.
W półfinale Ligi Światowej graliśmy z nimi w Sofii. Na ich terenie, w jaskini lwa. Mimo to było łatwo, gładko, przyjemnie. Wygraliśmy 3:0. Bułgarzy nie mieli większych szans. Próbowali im pomóc kibice, rzucali w Polaków (zawodników, fanów) czym popadnie, ale wszystko na nic.
To jest sensacja
Polscy kibice, ludzie wiedzący coś o siatkówce, mieli prawo sądzić, że teraz będzie podobnie. Że każdy ugrany przez Bułgarów set będzie niespodzianką. Niestety, wygrali cały mecz.
Napisałem wczoraj w swoim tekście, że w naszej drużynie nie widzę słabych stron. Że pokonać nas może chyba tylko Rosja, uderzająca potężnie zagrywką i w dodatku często trafiająca w pole. Podejmująca ryzyko, które się opłaca. Albo pokonać Polskę może... Polska. My sami, nasi siatkarze. Dziś chyba to właśnie się stało.
Inna rzecz, że duże ryzyko podejmowała Bułgaria, a Polacy przez pierwsze dwa sety kompletnie nie byli sobą. Popełniali błędy w przyjęciu, na początku źle rozgrywał Żygadło, wszedł za niego Zagumny i z początku grał niewiele lepiej. Niby były przebłyski, w drugim secie fenomenalną obronę Bartmana zwieńczył atakiem Kurek, ale wciąż mogło się wydawać, że na boisko w czerwonych strojach wyszła inna drużyna niż ta z niedzieli.
Kurek mógł odmienić mecz. Ale nie odmienił.
Dopiero w końcówce drugiego seta Polacy zaczęli grać na swoim normalnym ostatnio poziomie. I Bułgarów w trzeciej partii… nie było. Jak Włochów w pierwszym meczu. Bo my taki dziś mamy zespół. Gdy gra, jak potrafi – nie ma godnych rywali. Gorzej, jak coś nieoczekiwanie przestaje funkcjonować. Z Bułgarią od początku nie funkcjonowało, potem maszynka zaiskrzyła, by zaraz potem znowu nawalać.
Po czym poznać wybitnego siatkarza? Po tym, że jak staje na zagrywce, przy stanie 0:1 w setach i 23:24 w drugiej partii, uderza z całej siły. I trafia. Broni dla drużyny setbola. Tak właśnie zrobił Bartosz Kurek. To było jedno z tych zagrań, które mogły odmienić losy tego meczu. Niestety, nie odmieniły.
To trochę tak, jakby Roger Federer bronił w meczu z Nadalem piłki setowej. I pierwszy serwis posłał w siatkę. A drugi wykonał z całej siły. 200 na godzinę. I trafiłby w linię. Po takich zachowaniach właśnie poznaje się mistrzów. Sportowców z wielką psychiką.
Spokojnie, to tylko awaria?
Po meczu z Bułgarią wnioski są dwa. Pierwszy niezbyt radosny. Choć mamy świetny zespół, prawdopodobnie najlepszy na świecie, to jednak wciąż nie gwarantuje on stabilnego poziomu. A jakość gry Polaków może, zestawiona na wykresie, przypominać sinusoidę.
I drugi wniosek, bardziej optymistyczny. Gdy Polacy grają na swoim optymalnym poziomie, powinno się zmienić zasady. My powinniśmy grać do 25 zdobytych punktów. Rywal do piętnastu. Wtedy szanse byłyby porównywalne.
Co ta porażka oznacza? Spokojnie, z grupy wyjdziemy i tak. Teraz przed nami już tylko jeden zespół na poziomie Bułgarii. Argentyńczycy. Potem zostanie już tylko Australia i Wielka Brytania, które z Polską nie mają żadnych szans. Nawet gdybyśmy zagrali drugim składem. Problem polega na tym, że nawet jak wygramy trzy pozostałe mecze, równie dobrze grupę możemy wygrać, jak i awansować z trzeciego miejsca.
A to ostatnie rozwiązanie oznaczałoby Brazylię lub Rosję w meczu o półfinał. Tego chcemy uniknąć.
Mimo wszystko nie dramatyzowałbym. To był najgorszy mecz o stawkę Polaków w tym roku, ale jakoś jestem przekonany, że to tylko awaria. Naszych siatkarzy wciąż, mimo tej wpadki, uważam za głównych faworytów do złota.