Smutno mi się zrobiło, gdy przeczytałem list ambasador USA do ministra Moraweickiego. Jeśli już przewijacie do komentarzy, żeby napisać "Mańkowski nieuk pomylił ministra z premierem, a do tego zrobił literówkę w jego nazwisku", wstrzymajcie się na sekundę. Bo właśnie w ten sposób ambasador USA w Polsce zaczęła swoją korespondencję do polskich władz.
I smutno powinno się zrobić każdemu Polakowi. Niezależnie, po której stronie sporu stoi. Choć przyznam, że każdy trzeźwo myślący obywatel powinien wiedzieć, że w kraju, w którym politycy tak otwarcie krytykują działalność dziennikarzy, COŚ dzieje się nie tak.
Ambasador USA w liście do Mateusza Morawieckiego i wszystkich świętych (na końcu korespondencji "dorzuciła" prezydenta i szefa MSW) stwierdziła, że Stany Zjednoczone nie będą tolerować krytyki pod adresem dziennikarzy TVN, którą uprawiają polscy politycy. I tu ją jeszcze rozumiem i popieram.
Broni wartości, o które warto walczyć, staje po stronie swoich (TVN należy do Amerykanów) i po raz kolejny pokazuje środkowy palec wszystkim, którzy myśleli, że jako posłaniec "szalonego" i konserwatywnego Donalda Trumpa będzie flirtować z PiS.
Na tym poziomie ogółu pozostaje tylko się cieszyć. Gdy jednak zobaczyłem szczegóły sprawy i listu, coś we mnie – Polaku – się zbuntowało. Bo jak o sile i pozycji kraju ma świadczyć sposób, w jaki list został napisany i dostarczony?
Ambasador, który formalnie jest gościem w naszym kraju, pokazuje tym samym, ile znaczy Polska i jak się (nie)liczy. Pomijam już kwestie wizualne, choć w korespondencji oficjalnej wypada, by list nie był pisany na kolanie. Tymczasem ten był pisany na kolanie nie tylko w przenośni, ale chyba i dosłownie.
Jak o Polsce świadczy fakt, gdy ambasador naszego sojusznika w pierwszym zdaniu (!) myli funkcję polskiego szefa rządu z szeregowym ministrem? A jakby tego było mało chwilę później dokłada literówkę w nazwisku premiera Polski ("Dear Minister Moraweicki").
A to dopiero początek literówek, bo niżej dorzucono kolejną w nazwisku Joachima Brudzińskiego, nazywając go "Brudzińksi" i zapominając o imieniu. Pod wszystkim widać nietypowy odręczny dopisek, który zdaje się być dodatkową złowrogą (?) adnotacją od ambasador Mosbacher. A może jedynym, co napisała sama, a nie ghost writer?
Nawet były szef MSZ Radosław Sikorski zwrócił uwagę, że coś tu jest nie tak. Chociażby w fakcie, że taka korespondencja została przygotowana w języku angielskim, nie polskim. Halo, przecież jesteśmy w Polsce, a ambasada USA nie raz pokazała, że ma szereg pracowników mówiących po polsku.
To trochę tak, jakby do prezesa dużej firmy wpadł jeden z partnerów, który podnajmuje piętro i bez ogródek wypalił z pretensjami, myląc stanowisko, imię, a do tego mówiąc w języku którego nie zna, jednocześnie wymieniając serię żądań. Czy prezes miałby prawo poczuć się nieszanowany?
Nie wiem, w jaki sposób wyciekł ten list, co samo w sobie nie powinno się zdarzyć, ale jeśli na jego "publikację' wpadł ktoś z KPRM, może sobie tylko pogratulować. Przynajmniej zyskali zasłonę dymną. Na szczęście niedługo opadnie i wrócimy do meritum, czyli tego, jak rząd PiS próbuje brać się za media.
Ambasador, który zabiera głos, nie jest niczym wyjątkowym. Taka korespondencja ze względu na powagę sprawy jest względnie normalna, o czym mówił naTemat były ambasador Polski w USA. I w tym przypadku była uzasadniona, ale...
...dyplomacja to gra pozorów i tych małych, pozornie niezauważalnych elementów. W tym przypadku wyszło jak ze słoniem w składzie porcelany, gdzie żadnych pozorów nie ma, a pozycja Polski jest – no cóż, dyskusyjna. Bo treść i sposób, w jaki został napisany list dyplomatyczny na tym poziomie, pokazuje, jak do naszego kraju podchodzi jeden z największych sojuszników.