Mamy dziesiąty medal w Londynie! Srebro w rzucie młotem zdobyła Anita Włodarczyk. I to w jakim stylu! Jak prawdziwa mistrzyni. To dla niej nagroda za lata ciężkiej pracy, za rzuty wykonywane, pod mostem w Poznaniu. Swój sukces może zadedykować wielkiej poprzedniczce. Świętej pamięci Kamili Skolimowskiej, która igrzyska wygrywała dwanaście lat temu.
Anita rzucała dobrze, równo. Raz, 75 metrów, potem 76 z hakiem, potem znów ponad 75. Tyle tylko, że olimpijski konkurs stał na bardzo wysokim poziomie. Aż cztery zawodniczki szybko osiągnęły wyniki powyżej 76 metrów. A z takim rezultatem jeszcze niedawno wygrywało się wielkie imprezy.
Nie panikowała, znała swoją wartość
W czwartej kolejne Polka była skupiona. I rzuciła fenomenalnie. Pobiłaby rekord Polski, może nawet świata, tyle że ... młot wyleciał poza promień. I fenomenalna próba nie mogła być zaliczona. Zostały dwie szanse.
Zwykły sportowiec by się nie załamał. Zacząłby myśleć "Jezu, co by było gdyby". Ale Włodarczyk pokazała niezwykłą odporność. Na piątą próbę szła świadoma swojej wartości. A potem było ponad 77 metrów! I z czwartego, tak nielubianego miejsca, wskoczyła na drugie. Prawie to wymarzone, bo lepsza była Rosjanka Tatiana Łysenko.
Łysenko nie patrzyła, gdy Polka weszła do koła ostatni raz. Ale nie wyszło, zabrakło centymetrów. Komentatorzy krzyknęli na wyrost. Jestem jednak pewien, że ze srebrnego medalu Anita jest w tej chwili bardzo szczęśliwa.
Zawsze je jajka
W historii Anity Włodarczyk jest wszystko. Gdy jako młoda zawodniczka przyjechała do Poznania na studia, mogłeś ją spotkać, spacerując pod mostem. To tam trenowała. Rzutnia na stadionie kompletnie jej nie pasowała, a z akademika w okolice mostu miała bardzo blisko. Tak po prostu. Poza tym most był oświetlony, co też miało znaczenie.
Wielu sportowców ma rytuały. Jeden się modli, drugi słucha przed startem tej samej piosenki, trzeci zakłada szczęśliwą koszulkę. Anita też ma rytuał. Je jajka. Jej wypowiedź dla "Przeglądu Sportowego": - Mogą być na twardo, mogą być na miękko - wszystko jedno. Zawsze zjadam cztery, ale w Berlinie poszło pięć. Jadłam, jadłam i pomyślałam: a co tam, zjem jeszcze to piąte. Nie zrezygnuję tego zwyczaju. Żeby daleko rzucić, muszę rano zjeść jajka.
Właśnie, Berlin. To dopiero była historia. Cały stadion wspierał swoją reprezentantkę, Betty Heidler. Jedyną zawodniczkę z czołówki, z którą Anita ma gorszy kontakt. Która jest niedostępna, chłodna. W każdym razie Polka w jaskini lwa ją pokonała. Co tam, pokonała. Zrobiła coś więcej. Posłała swój młot najdalej w historii. Po chwili tak się cieszyła z wyniku, że … zwichnęła nogę. Nie była już w stanie rzucać na normalnym poziomie. Bała się, że Niemka odpowie. Tak się jednak nie stało.
Najpierw rekord świata, a chwilę później kontuzja. Zobaczcie:
Skromna? Tak. Spokojna? Nie
To był trzeci rekord świata na tamtych mistrzostwach. Dwa wcześniejsze ustanowił Usain Bolt. A trzeci ona, Anita. Skromna dziewczyna z Rawicza, którą z Jamajczykiem coś jednak łączy. W jednym z wywiadów przyznała, że, choć na taką nie wygląda, jest rozrywkową dziewczyną. Że lubi śpiew, taniec, piwo i rock'n'roll.
W 2000 roku na igrzyskach w Sydney złoto w rzucie młotem wywalczyła Kamila Skolimowska. Teraz od ponad trzech lat Kamili już z nami nie ma. Ale jest Anita, jej godna następczyni, która w dodatku rzuca w rękawiczce Kamili, którą dostała od jej ojca, Roberta. Pierwszy raz miała ją w Cottbus i od razu pobiła tam rekord Polski. Potem przyszły mistrzostwa świata w Berlinie, też miała tę rękawiczkę z napisem "Kama" i ustanowiła rekord świata. Dziś w Londynie zdobyła srebrny medal.