Taksówkarze protestują, bo kierowcy Ubera nie są kontrolowani przez państwo i jeżdżą bez uprawnień do przewozu osób. Okazuje się jednak, że w ich szeregach takich szoferów również nie brakuje. Mało tego – jak opisuje "Gazeta Wyborcza" żerują na ludzkiej nieuwadze lub niewiedzy i naciągają ludzi na horendalne kwoty za krótkie kursy. Tak miało być też w przypadku pewnej Wietnamki. Na szczęście sytuacja potoczyła się inaczej.
Sytuację Wietnamki opisała w piątek stołeczna "Wyborcza". Kobieta zamówiła taksówkę sprzed hali na Banacha, która miała ją zawieźć do Raszyna, czyli 8 kilometrów dalej. Kierowca taryfy nie był zrzeszony w jakiejkolwiek korporacji. Na dachu miał jedynie kogut z napisem "Taxi" i boczne oznaczenia warszawskiej taksówki.
Po dojechaniu na miejsce kierowca zażądał od Wietnamki 650 zł za kurs. Kobieta odmówiła zapłaty, więc mężczyzna zawiózł ją na pobliski posterunek policji. W obecności funkcjonariusza domagał się od kobiety zapłaty należności za przejazd, ale kobieta nie zmieniła zdania. Zadzwoniła także po swojego znajomego, żeby ten posłużył za jej tłumacza.
Podczas składania wyjaśnień funkcjonariusz poprosił kierowcę taksówki o pokazanie uprawnień i zezwolenia na przewóz osób oraz o paragon za kurs. Mężczyzna oznajmił, że nie posiada ich, więc policjant zasugerował, żeby oboje porozumieli się poza posterunkiem, bo w świetle prawa kurs był nieważny. Ostatecznie kobieta nie zgodziła się na zapłatę.
Podobna sytuacja opisywana była przez media rok temu. Wtedy na podobnego kierowcę trafiła pod Dworcem Centralnym Ukrainka, tylko że w tym przypadku kobieta zgodziła się zapłacić i oddała wszystko co miała w portfelu. Kierowca natomiast miał uprawnienia, a na drzwiach "specjalny" cennik, wg. którego cena za kurs nie była wygórowana.