Najpierw był bohaterem, bo zdobył złoto. Potem – bo nie owijał w bawełnę. Stwierdził, że sam kradnie muzykę. Że polscy piłkarze nie są inteligentni i myślą tylko o kasie. W rozmowie z nami Tomasz Majewski przekonuje, że warto mieć dystans do siebie. Przyznaje, że ogląda Ligę Mistrzów i piłkę angielską. Choć ukończył politologię, twierdzi, że od polityki chce się trzymać z daleka.
Na temat wiary i moich preferencji politycznych nie wypowiadam się publicznie.
Pytałem, bo niektórzy ostatnio sądzą, że łamie pan siódme przykazanie.
Ach, tak, nie kradnij (śmiech). Powiem tylko tyle – w moich słowach naśmiewałem się z panującej poprawności politycznej, która nakazuje internautów słuchających muzyki w sieci nazywać złodziejami. Szkoda, że tak niewiele osób mnie zrozumiało.
Ludzie w Polsce do wielu spraw podchodzą zbyt poważnie?
Myślę, że trochę tak jest. Dystans do siebie, do świata to ważna rzecz. Polecam, wtedy żyje się dużo zdrowiej.
Oczywiście, że tak. To się nie zmienia od lat. Traktuję to jako coś stałego, niezmiennego, co mi weszło w krew. Tak do tego podchodzę. Gdy jadę na jakiś trening, nigdy nie myślę, że muszę, ale – że chcę.
Piłkarze podchodzą inaczej?
Nie wiem, jak dokładnie podchodzą. Powinni mieć w głowie to, by zrobić to jak najlepiej. Bo przecież trenuje się głównie dla siebie. To daje najlepszy efekt.
Tu zobaczysz, jak Majewski wygrywał w Londynie:
Wydaje mi się, że pchanie kulą to taki bezrefleksyjny automatyzm.
Tak jest. W momencie pchania nie da się myśleć. Nie ma na to czasu. Sama próba zajmuje tylko 1,2 sekundy.
W wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" zasugerował pan, że piłkarze są mniej inteligentni i interesują ich tylko pieniądze. A przecież na boisku muszą myśleć, ustawiać się, antycypować grę.
Są na pewno piłkarze inteligentni. Jestem daleki od generalizowania. Ale ja nie mówię o pojedynczych przypadkach, tylko o środowisku. Oni na taką, a nie inną opinię ciężko sobie zapracowali. Na boisku myślą, zgadza się, konstruują te swoje akcje, ale poza murawą mają już z tym gorzej.
Ogląda pan mecze?
Czasami. Ale nie naszą ekstraklasę, co to, to nie. Ligę Mistrzów, czasami ligę angielską. Straszna jest przepaść. W Barcelonie grają sobie chłopaki od nóżki do nóżki i wygląda to pięknie. A u nas jest takie kopanie na hura i do przodu.
Tak graliśmy na Euro.
Zagrali, jak mogli. Dziwił mnie ten panujący w Polsce hurraoptymizm. To przekonanie, że wyjdziemy spokojnie z grupy i może nawet ugramy coś dalej. Niestety, mamy dosyć przeciętną drużynę.
Ludzie mówią, że przemawia przez pana zazdrość. Że ma pan kompleksy.
Kompleksy? (śmiech)
Tak. Ma pan jakieś?
Nie mam. Niech się ci nasi piłkarze bawią w tę swoją grę, mnie to nie interesuję. Nie zazdroszczę im. Oni mają swoją bajkę, ja mam swoją, w której się realizuję i która sprawia mi wielką przyjemność. Mam tylko do nich jedno życzenie.
Gdy dziennikarze "Newsweeka" zapytali pana czy prawdą jest, że unikał pan jak ognia lekcji wf-u, zaprzeczył pan. A ja mam przed oczami wypowiedź pana nauczyciela ze szkoły. Powiedział, że Tomasz Majewski nie brał udziału w zajęciach, bo tam grano w piłkę i skakano w dal, a on sobie z tym kompletnie nie radził.
Jezu, to było jakieś 20 lat temu. W tamtym wywiadzie chodziło o to, że nigdy nie byłem wybitnym sportowcem. Nie dominowałem w klasie, miałem słabą koordynację. Ale z wf-u nie uciekałem, chodziłem na niego, podobnie jak na inne lekcje. Piłka nigdy mnie nie pociągała, to prawda. Wolałem koszykówkę, miałem zawsze warunki na takiego centra (śmiech).
Było jakieś zwątpienie, gdy na początku kariery pchał pan tylko 14 metrów?
Zwątpienie, to za duże słowo, ale owszem, były trudne momenty. Kiedyś mi nie wychodziło, teraz daję radę. Pomogło to, że zawsze kochałem ten sport.
Tomasz Majewski i Mazurek Dąbrowskiego:
Pan nawet teraz nie jest jakimś sportowym supertalentem, prawda?
Nie jestem. Talentem to jest David Storl, młody Niemiec. Świetny zawodnik, który powinien zdominować kulę w następnych latach. Jestem też od kolegów słabszy siłowo, nie podnoszę takich ciężarów, jak oni. Ale to wynika z mojej budowy ciała, z tego, że jestem wysoki i mam bardzo długie ręce.
Najważniejsze imprezy wygrywa pan głową.
Na tym ta sztuka polega. Jest finał na igrzyskach, startuje dwunastu gości, każdy z nich przygotowany na dalekie pchania. A tu pojawia się presja. To straszna sprawa. Wygrywa ten, który ją wytrzymuje. Często, jak na samym początku poślesz kulę daleko, rywale są sparaliżowani. Mimo że to takie wielkie i silne chłopy.
W pływaniu odróżnia się rekordy w strojach poliuretanowych od rekordów w strojach tekstylnych. W kuli powinno się chyba zrobić inne rozróżnienie. Rekordy na koksie i te bez koksu.
Randy Barnes (aktualny rekordzista świata - red.) to intrygująca postać. W 1990 roku pchnął na odległość 23,12 metra. Rekord wcześniej zdyskwalifikowano go raz za doping, a po kolejnej wpadce zdyskwalifikowano go dożywotnio. Ale tamtego rekordu nie można było mu zabrać, bo przecież obowiązuje domniemanie niewinności.
Rekord ma prawie ćwierć wieku.
Ale jest do pobicia. Amerykanie w ostatnich latach zbliżali się do tego wyniku. Pchali około 22,50. Nie porównujmy kuli do pływania. Tam jest kwestia technologii, a tutaj nadrabiasz techniką. Tym, co sobą reprezentujesz jako człowiek, zawodnik.
Byłem niedawno na memoriale Kamili Skolimowskiej. Dużo młodych osób, żywo zainteresowanych tym, co się dzieje. Można po igrzyskach mówić o boomie na lekkoatletykę?
Myślę, że boom to trochę za duże słowo. Ale jakieś tam zainteresowanie jest. Całkiem dużo ludzi te nasze rzuty i pchnięcia ogląda. Memoriał to było dobre widowisko, przyjechało dużo gwiazd, udało się pokazać, że taka dyscyplina jest możliwa do zorganizowania nawet w Warszawie, która na mapie Polski jest sportową pustynią. Mam nadzieję, że za kilka lat na pytanie o boom odpowiem twierdząco (śmiech).
Powiedział pan w "Newsweeku", cytuję: "Świat dookoła stał się kolorowy, a nasz sport pozostał czarno-biały". Co dalej ze sportem?
Będzie się rozwijał. Już teraz jest zresztą lepiej niż było 10 czy 15 lat temu. Wbrew pozorom w Polsce jest coraz więcej mądrego zarządzania, co wpływa na różne sfery życia. Stajemy się coraz bogatsi, ludziom żyje się lepiej.
Wciąż podróżuje pan metrem?
Tak.
Jak reagują ludzie?
Bez zmian. Jak rozpoznają, często się uśmiechają z sympatią. Czasem ktoś podejdzie i pogratuluje sukcesu. To miłe.
Gdy rozmawialiśmy przed igrzyskami, opowiadał pan, jak w szkole, jako dzieciak, pisał opowiadania. Planuje pan po zakończeniu kariery napisanie autobiografii?
Przecież ja mam dopiero 31 lat! Nie, nie sądzę bym coś takiego chciał zrobić. Zresztą, to naprawdę nie byłaby jakaś niesamowita książka. Za krótko żyję na tym świecie (śmiech). Jak będę w podeszłym wieku, może o tym pomyślę. Ale wątpię, żebym się zdecydował.
Studiował pan politologię. Myślał pan kiedyś o karierze na Wiejskiej?
Dla osoby rozpoznawalnej, takiej jak ja, taka kariera jest bardzo łatwa, naprawdę. Ale ja chce się trzymać z dala od polityki. Sport interesuje mnie dużo, dużo bardziej.
Jakby pan dokończył takie zdanie: Polityka to…
To pasjonująca sprawa dla kogoś, kto się nią bardzo interesuje. Ale w Polsce, hmmm, w Polsce ona mogłaby być dużo fajniejsza.
Są na pewno piłkarze inteligentni. Jestem daleki od generalizowania. Ale ja nie mówią o pojedynczych przypadkach, tylko o środowisku. Oni na taką, a nie inną opinię ciężko sobie zapracowali. Na boisku myślą, zgadza się, konstruują te swoje akcje, ale poza murawą mają już z tym gorzej.
Majewski,
o presji:
Jest finał na igrzyskach, startuje dwunastu gości, każdy z nich przygotowany na dalekie pchania. A tu pojawia się presja. To straszna sprawa. Wygrywa ten, który ją wytrzymuje. Często jak na samym początku poślesz kulę daleko, rywale są sparaliżowani. Mimo że to takie wielkie i silne chłopy.
Majewski
w wywiadzie dla "Newsweeka":
Urodziłem się na wsi, mieszkałem w małym mieście, gdzie nie było tak wiele rozrywek jak dziś. Nie byłem zszokowany, gdy po treningu trener kazał mi się wykąpać w zimnej wodzie. Dziś dzieci mają więcej ciekawszych możliwości niż bieganie, dźwiganie i wysilanie się w trudnych warunkach.