
Najpierw był bohaterem, bo zdobył złoto. Potem – bo nie owijał w bawełnę. Stwierdził, że sam kradnie muzykę. Że polscy piłkarze nie są inteligentni i myślą tylko o kasie. W rozmowie z nami Tomasz Majewski przekonuje, że warto mieć dystans do siebie. Przyznaje, że ogląda Ligę Mistrzów i piłkę angielską. Choć ukończył politologię, twierdzi, że od polityki chce się trzymać z daleka.
Wydaje mi się, że pchanie kulą to taki bezrefleksyjny automatyzm.
Tak jest. W momencie pchania nie da się myśleć. Nie ma na to czasu. Sama próba zajmuje tylko 1,2 sekundy.
Są na pewno piłkarze inteligentni. Jestem daleki od generalizowania. Ale ja nie mówią o pojedynczych przypadkach, tylko o środowisku. Oni na taką, a nie inną opinię ciężko sobie zapracowali. Na boisku myślą, zgadza się, konstruują te swoje akcje, ale poza murawą mają już z tym gorzej.
Ogląda pan mecze?
Jezu, to było jakieś 20 lat temu. W tamtym wywiadzie chodziło o to, że nigdy nie byłem wybitnym sportowcem. Nie dominowałem w klasie, miałem słabą koordynację. Ale z wf-u nie uciekałem, chodziłem na niego, podobnie jak na inne lekcje. Piłka nigdy mnie nie pociągała, to prawda. Wolałem koszykówkę, miałem zawsze warunki na takiego centra (śmiech).
Pan nawet teraz nie jest jakimś sportowym supertalentem, prawda?
Na tym ta sztuka polega. Jest finał na igrzyskach, startuje dwunastu gości, każdy z nich przygotowany na dalekie pchania. A tu pojawia się presja. To straszna sprawa. Wygrywa ten, który ją wytrzymuje. Często, jak na samym początku poślesz kulę daleko, rywale są sparaliżowani. Mimo że to takie wielkie i silne chłopy.
Jest finał na igrzyskach, startuje dwunastu gości, każdy z nich przygotowany na dalekie pchania. A tu pojawia się presja. To straszna sprawa. Wygrywa ten, który ją wytrzymuje. Często jak na samym początku poślesz kulę daleko, rywale są sparaliżowani. Mimo że to takie wielkie i silne chłopy.
W pływaniu odróżnia się rekordy w strojach poliuretanowych od rekordów w strojach tekstylnych. W kuli powinno się chyba zrobić inne rozróżnienie. Rekordy na koksie i te bez koksu.
Randy Barnes (aktualny rekordzista świata - red.) to intrygująca postać. W 1990 roku pchnął na odległość 23,12 metra. Rekord wcześniej zdyskwalifikowano go raz za doping, a po kolejnej wpadce zdyskwalifikowano go dożywotnio. Ale tamtego rekordu nie można było mu zabrać, bo przecież obowiązuje domniemanie niewinności.
Urodziłem się na wsi, mieszkałem w małym mieście, gdzie nie było tak wiele rozrywek jak dziś. Nie byłem zszokowany, gdy po treningu trener kazał mi się wykąpać w zimnej wodzie. Dziś dzieci mają więcej ciekawszych możliwości niż bieganie, dźwiganie i wysilanie się w trudnych warunkach.
Powiedział pan w "Newsweeku", cytuję: "Świat dookoła stał się kolorowy, a nasz sport pozostał czarno-biały". Co dalej ze sportem?
Bez zmian. Jak rozpoznają, często się uśmiechają z sympatią. Czasem ktoś podejdzie i pogratuluje sukcesu. To miłe.
Przecież ja mam dopiero 31 lat! Nie, nie sądzę bym coś takiego chciał zrobić. Zresztą, to naprawdę nie byłaby jakaś niesamowita książka. Za krótko żyję na tym świecie (śmiech). Jak będę w podeszłym wieku, może o tym pomyślę. Ale wątpię, żebym się zdecydował.
Dla osoby rozpoznawalnej, takiej jak ja, taka kariera jest bardzo łatwa, naprawdę. Ale ja chce się trzymać z dala od polityki. Sport interesuje mnie dużo, dużo bardziej.
JAKUB RADOMSKI

