
Trudno wręcz nadążyć za tym, co dzieje się na stronie z ofertami pracy dla nauczycieli prowadzonej przez Kuratorium Oświaty w Warszawie. Od rana do godz. 12.00 pojawiło się tu ponad 70 nowych ogłoszeń.
– Dyrektor, który ma dzisiaj pełną obsadę, ma niejako pełen sukces. Niestety, tak na początku roku szkolnego mierzymy sukces reformy edukacji – komentuje w rozmowie z naTemat Iga Kazimierczyk, prezeska Fundacji "Przestrzeń dla edukacji". W ostatnich dniach wakacji do gabinetów dyrektorów szkół raz po raz pukali nauczyciele z wypowiedzeniami w ręku.
Nauczyciele po prostu dostają lepsze oferty. Dość powszechnym zjawiskiem jest to, że szkoły niepubliczne po prostu nauczycieli podkupują. W szkołach publicznych jest określony budżet, dyscyplina finansów i nie ma możliwości, aby dokonać jakichś przesunięć, by zapłacić nauczycielowi tyle, ile zarobić powinien. Dzieje się zatem to, o czym związkowcy z ZNP mówili od lat: że jeśli nie będzie się szanować nauczycieli w szkolnictwie publicznym, to ich zwyczajnie zabraknie.
– Nauczycielki edukacji przedszkolnej jako pierwsze odeszły z zawodu. Ich sytuacja jest bowiem trudniejsza niż nauczycielek w szkołach. Mają więcej godzin pracy, raczej nieco bardziej stresującą pracę, zupełnie inny zakres wymagań. I na domiar złego - bardzo niewielkie pensje. Sklepy odzieżowe oferują tym paniom na dzień dobry więcej, niż one mają po kilku latach pracy w przedszkole – tłumaczy Iga Kazimierczyk.
Przykładem na nierówne traktowanie nauczycielek z przedszkoli jest kwestia dodatku za wychowawstwo. Nauczyciele w szkołach mogą liczyć na 300 zł miesięcznie (minimum) dodatkowo z tego tytułu. W przedszkolu – to jasne, że nauczyciel jest jednocześnie wychowawcą przedszkolnej grupy. Jednak dopiero od teraz przyznano im gwarancję dodatku z tego tytułu.
Zaistniały chaos jest niezmiernie trudny do opanowania dla dyrektorów. I właściwie nie ma wątpliwości, że na tym ucierpią też uczniowie. Pewne jest bowiem, że wraz z początkiem września szefowie placówek nie będą w stanie zapełnić wszystkich wakatów. Co zatem, jeśli w jakiejś szkole nie będzie np. anglisty czy matematyka?
– Szkoły będą sobie dawały radę "jakoś". Zajęcia z danego przedmiotu będą prowadzić albo nauczyciele na zastępstwie, albo też nauczyciele bez kwalifikacji – podejrzewa Iga Kazimierczyk. Jak mówi, chaos w szkolnictwie zaczął się już w 2015 r. wraz z samą zapowiedzią likwidacji gimnazjów. I dotąd szkoły właśnie "jakoś" sobie radziły.
Coraz częściej - jeśli dyrektor nie jest w stanie znaleźć nauczyciela z ustawowo wymaganym przygotowaniem pedagogicznym - przyjmowane są osoby bez takiego przygotowania i bez żadnego doświadczenia. W takich sytuacjach pisze się prośbę do kuratorium, że inaczej nie da rady zapełnić wakatu, i kuratorium zgodę właściwie zawsze wyraża.
A jeśli i tak nie uda załatać kadrowych dziur? Może się zdarzyć, że przez dłuższy czas jakieś klasy nie będą miały lekcji z danego przedmiotu. Wtedy dyrektor będzie musiał pokombinować tak, aby w tych lukach umieścić inne zajęcia, do których nauczycieli ma. I tak na początku roku szkolnego dzieci "podgonią" program np. z historii, a potem, gdy w listopadzie znajdzie się w końcu nauczyciel angielskiego, to on będzie gnać z programem, aby zrealizować podstawę.
Będzie tylko gorzej
Według Igi Kazimierczyk trudno o jakiekolwiek optymistyczne wnioski. Jej zdaniem stopniowo czeka nas zapaść w szkolnictwie. Nawet nie poczujemy, kiedy to już nastąpi.
Ale przyjdzie taki moment, że edukacja w Polsce znajdzie się w stanie fatalnym. A przecież, mimo niewysokich nakładów, jej stan jest zupełnie niezły.
– Obawiam się, że to będzie wyglądało tylko coraz gorzej. Jeśli zarobki nauczycieli nie wzrosną w sposób zdecydowany, to będą odchodzić z rynku pracy. Tak działa niewidzialna ręka rynku. Skoro średnie wynagrodzenie w kraju wzrasta w sposób zauważalny, a pensje nauczycielskie faktycznie stoją w miejscu, to taki mamy efekt. Podwyżki, o których mówi pan minister Piontkowski, de facto są jedynie pewną formą wyrównania – diagnozuje Iga Kazimierczyk, prezeska Fundacji "Przestrzeń dla edukacji".
Nie ma się zatem co dziwić, że wielu nauczycieli rezygnuje z pracy w sektorze publicznym, bo są kuszeni ofertami ze szkół prywatnych. Tam stawka 50 zł za godzinę lekcyjną dla matematyka to raczej norma. W publicznej szkole – marzenie.