Łukasz Krasoń od siódmego roku życia porusza się na wózku, ma zanik mięśni. Nie przeszkadza mu to jednak w byciu przedsiębiorcą, mówcą motywacyjnym i ojcem. Zdecydował kandydować do Sejmu, by być głosem osób z niepełnosprawnościami. Startuje z list Koalicji Obywatelskiej z 39 miejsca w Warszawie.
Po co pan się pcha do tej brudnej polityki? Na światło dzienne wychodzą coraz to nowe afery związane z tą i poprzednią władzą?
Łukasz Krasoń: – Robię to przede wszystkim dla swojego syna, rodziców osób niepełnosprawnych i dla nich samych. Ważne jest dla mnie także, żeby zmienić te przekonania, o których pani wspomniała wcześniej.
Znam wiele osób, które robią dobre rzeczy, ale nie pchają się na afisz. Mają oni przekonanie, że polityka jest zła i brudna. Przeważa u nich niechęć, strach i obawa, żeby się tylko nikomu nie narazić.
Pan – mimo ograniczeń – wyszedł na afisz.
Uważam siebie za osobę odważną. Czuję, że moje życie – trochę naznaczone przez chorobę – jest po to, żeby robić więcej, także dla innych.
I chcę być – jak nazywają mnie znajomi – gołąbkiem nadziei. Jeżeli są ludzie, którzy czekają w blokach, aby wnieść do polityki nową jakość i ja mogę ich do tego zainspirować, to jestem dumny z tej roli.
To pan zgłosił swoją kandydaturę, czy działacze Koalicji Obywatelskiej zgłosili się do pana?
Realizowałem akurat z narzeczoną Danusią i synem Adasiem projekt "Podróż dla wspomnień". Podróżowaliśmy po Stanach Zjednoczonych. Wspierała nas przy projekcie m.in. przyjaciółka Marta.
To ona podsunęła panu pomysł, żeby startować?
Marta jest asystentką posła Kiliona Munyama. Najwidoczniej śledził nasze poczynania, bo kiedy wróciliśmy już do Polski, to zaprosił mnie na spotkanie i powiedział tak: "Łukasz, zastanów się, czy nie mógłbyś być głosem osób niepełnosprawnych i wykluczonych, o których tak mało mówi się i które nie mają licznej reprezentacji".
Od razu powiedział pan: "dobra, wchodzę w to"?
Nie, zastanawiałem się trzy tygodnie. Najpierw porozmawiałem z Danusią, przecież to też będzie ją angażować. Później zapytałem przyjaciół i środowiska osób niepełnosprawnych. Jeśli to ich mam głównie reprezentować, to też muszę być odpowiednikiem ich potrzeb.
Dopiero po trzech tygodniach, po przeanalizowaniu za i przeciw, zdecydowałem.
Jakie miał pan wątpliwości?
Obawiałem się, że to co robię teraz może zostać zatrzymane przez politykę. Występuję często dla firm, a zazwyczaj biznes nie lubi się z polityką. A ja mam poczucie, że moją misją jest przemawianie i inspirowanie ludzi do odważnego i pozbawionego narzekania życia. Obawiałem się, że mój start może to zablokować.
To też pana sposób zarabiania na życie, prawda?
Tak, to prawda. Ale odsuwam na bok pieniądze. Wtedy analizowałem, jak wiele można zrobić. Przez te trzy tygodnie czasami w nocy po kilka godzin nie spałem. Leżałem i patrzyłem w sufit. Rozmyślałem i przenosiłem się mentalnie w przyszłość projektując różne warianty. Ostatecznie zdecydowałem się kandydować do Sejmu.
Nie wolałby pan startować z list Lewicy?
Kiedy poinformowałem, że będę startować do Sejmu z list KO, to oprócz zachwytów, pojawiły się głosy: "Łukasz, dlaczego z Koalicji".
Dotychczas nie za bardzo interesowałem się polityką. Ale jedno wiem na pewno: chciałbym być odbierany w polityce poprzez pryzmat moich wartości. A czy będę kandydował z 18 czy 30 miejsca nie miało większego znaczenia. Świadomie poprosiłem o 39, czyli przedostatnie miejsce.
Zostawmy miejsca. Wróćmy do partii, z list której pan startuje.
Mam świadomość, że jeśli chce się coś zrobić, to trzeba iść na pewne kompromisy. Dostrzegam zarówno dobre, jak i złe rzeczy we wszystkich partiach. Niektórzy mówili mi, żebym startował jako niezależny. Ale wtedy nie miałbym żadnych szans, aby zdobyć mandat posła, a co dopiero cokolwiek zrobić.
Mówi pan, że chce być głosem osób z niepełnosprawnościami. O co konkretnie chce pan walczyć?
Chciałbym, aby wsparcie dla osób niepełnosprawnych było systemowe, a nie tylko wtedy gdy są wybory. Niby zostało wprowadzone 500+ dla osób niepełnosprawnych. Wszystko fajnie w teorii.
Jak jest w praktyce?
Docierają do mnie głosy od osób niepełnosprawnych, które korzystają z usług opiekuńczych i specjalistycznych w domu. To znaczy, że przychodzi do nich opiekunka lub pielęgniarka i pomaga w codziennych czynnościach. Dla osób, które niewiele zarabiają (co w przypadku niepełnosprawnych często jest standardem) ta opieka jest darmowa albo jej koszt jest symboliczny.
Niestety ustawa o świadczeniu 500+ dla osób niepełnosprawnych jest tak napisana, że ta kwota wlicza się do dochodu rodziny, bardzo mocno go podnosząc. To sprawia, że takie osoby wyskakują z progów na usługi opiekuńcze w domu i muszą płacić za nie pełną kwotę. Jeśli ktoś korzysta z takiej pomocy przez kilka godzin tygodniowo, to miesięcznie będzie musiał zapłacić 600-700 zł.
Czyli mimo że otrzymuje 500+, to i tak będzie o kilkaset złotych stratny?
Dokładnie tak. Taka osoba będzie musiała zapłacić za świadczenia, które do tej pory miała za darmo. Nie wiem, czy to jest zrobione z premedytacją czy przez przypadek, ale taka jest praktyka.
Chciałbym, aby to ludzie, którzy znają życie osób niepełnosprawnych, mogli tworzyć dla nich prawo. Kolejna kwestia to asystent osoby niepełnosprawnej. Wszystko, co mam, zawdzięczam swoim rodzicom i ludziom w około mnie. Oni wykonywali i wciąż wykonują niesamowity wysiłek, żebym dziś był tym, kim jestem.
Wielu rodziców osób niepełnosprawnych mówi o poświęceniu życia dla swoich pociech.
No właśnie. A na stare lata muszą oni walczyć o to, żeby godnie żyć. Mam zanik mięśni, pewnie nie dożyję 70-80 roku życia. Bardzo możliwe, że umrę wcześniej niż rodzice, którzy poświęcili mi całe życie.
Na szczęście moi rodzice są na tyle zaradni, że zachowali sobie podstawy finansowe. Ale są i osoby, które nie miały tyle energii, by oprócz opiekowania się dzieckiem, jeszcze pracować. Oni nie są wspierani przez państwo i na starość zostają z niczym. A to są tytani życia, prawdziwi bohaterowie! Walka o tych bohaterów jest tematem poza podziałami politycznymi.
Ale widzieliśmy w Sejmie protest osób niepełnosprawnych. Widzieliśmy, jak to było politycznie ogrywane i jak bardzo to podzieliło nie tylko polityków, ale i Polaków.
Dlatego przed nami jeszcze dużo pracy. Osoby niepełnosprawne są głównie pokazywane w programach typu Elżbieta Jaworowicz lub kiedy na początku roku puszczane są spoty, by przekazywać 1 proc. podatku. To obraz działający na emocje, ale niepełny.
A jaki jest inny obraz osób z niepełnosprawnościami?
To obraz osób, które są samodzielne, które zakładają rodziny, budują firmy, tworzą sztukę. Im mniej osób niepełnosprawnych w przestrzeni publicznej, tym gorzej dla osób zarówno zdrowych jak i niepełnosprawnych. Mam w życiu taką odwagę, ponieważ chodziłem do normalnej szkoły.
Dziś przez PiS nie ma takiej możliwości.
To jest kolejny problem. Do szkoły chodziłem 15-20 lat temu, wtedy logistycznie było nawet trudniej, ale jakoś się dało. Jak jest dzisiaj? Widzimy.
Jeśli będziemy ograniczać niepełnosprawnym dostęp do szkół, to nie tylko oni będą tracić, ale i osoby zdrowe. Będziemy się przez to odczłowieczać. Musimy otworzyć się na tego drugiego człowieka, wziąć coś od niego. To nas uczy empatii i tolerancji.
Nadal mam kontakt z moimi kolegami i koleżankami ze szkół, do których chodziłem. Pół roku temu spotkaliśmy się z moją licealną klasą i oni wszyscy mówią: „Łukasz, jesteśmy totalnie innymi ludźmi, także dzięki tobie".
Niepełnosprawność to z jednej strony coś trudnego, ale z drugiej strony otwiera w nas ludzkie odruchy. Przestrzeń publiczna także musi być zapełniana takimi ludźmi.
Kiedy ostatnio w telewizji widziała pani osobę niepełnosprawną, pokazaną w inny sposób niż w przypadkach, o których przed momentem mówiłem?
Nie przypominam sobie.
No właśnie. Jest bardzo mało (jeśli w ogóle) aktorów, twórców, polityków, którzy są niepełnosprawni
Jest pan Plura z KO.
No i jest jeszcze chyba pan Libicki. Jako ciekawostkę powiem, że kolega zwrócił mi uwagę na to, że oni są często tak kadrowani, że nie widać nawet jego wózka. Tak jakbyśmy mieli tego nie zauważyć.
Celowo?
Nie wiem. Ale takie osoby powinny pojawiać się takimi, jacy są. Nie wstydzę się tego, że jestem na wózku. Dojrzewałem do tego kilka lat.
Jak było na początku?
Kiedy miałem 15 lat, to mój brat wychodził na dyskoteki, a ja musiałem zostawać w domu. Dotykała mnie samotność, codzienność i marazm. Na szczęście to już za mną.
Dziś mogę powiedzieć, że z tego da się wyjść. Ktoś mi powiedział: "Łukasz, ty nie jesteś jak polityk...". I może właśnie dlatego, że nie mam tych stereotypowych algorytmów, jestem tym gołąbkiem nadziei, jak o mnie mówią. Chciałbym być taką osobą.
To wszystko pięknie brzmi, ale i trochę naiwne. Nie uważa pan?
Jeżeli będziemy sądzić, że z polityką nie da się nic zrobić, to nic się nie zrobi. Myślę, że takie przekonania są podtrzymywane właśnie przez klasę polityczną, którą mamy w tej chwili.
Jeżeli zestawimy dwóch kandydatów, jeden to osoba, która na autentyczności i wartościach buduje swoją popularność, a druga to "standardowy polityk", to wyborca nie będzie miał żadnych złudzeń, kogo wybrać.
Polityka i władza też zmieniają ludzi.
Ponoć pieniądze też zmieniają ludzi. Na początku zarabiałem bardzo mało. Będąc na swoim walczyłem o przetrwanie. Dziś jest dużo lepiej pod tym względem i nie dostrzegam, abym się negatywnie zmienił z tego powodu.
Chce mi pan powiedzieć, że i z polityką tak będzie?
Wierzę, że tak. Na pewno nie zmienię swojego języka. Nie stanę się agresywny. Pod filmem wyborczym ktoś mi coś złośliwie napisał, odpisałem mu: "Dziękuję, że się podzieliłeś swoją opinią". Koniec.
Jeżeli lata temu pozwoliliśmy, żeby pojawili się ludzie, którzy wprowadzają niewłaściwy język, to dla nich to był jednoznaczny sygnał legitymizujący ich zachowanie. Spirala zaczęła się nakręcać. Obecnie mamy to, co mamy.
Czyli tolerując, daliśmy im przyzwolenie na więcej? To nasza wina?
Tak. Bo jeśli pojawia się ktoś, kto pięknie mówi, a później robi niewłaściwe lub niegodne rzeczy, to popełniono błąd. Jeśli on się zaczyna powtarzać to my mamy prawo taką osobę po czterech latach odwołać ze stanowiska.
A co my robimy? Ciągle głosujemy na tych ludzi, bo mieli pierwsze, drugie czy trzecie miejsca na listach. My bezwiednie głosujemy na listę, nie patrząc przy tym, jakie wartości stoją za poszczególnymi kandydatami.
Mój przekaz jest prosty: „Patrzcie na wartości swoich kandydatów. Popatrzcie na środek listy, na końcówkę, na początek. Porównujcie ludzi i wybierzcie polityka własnych wartości”.
To chyba za dużo jak na wyborcę, któremu w ogóle nie chce się iść do wyborów.
Być może. Ale jeśli będziemy to przez cały czas zaniedbywać, jeżeli nie wykonamy dzisiaj nawet 5 proc. roboty, to nie liczmy, że za 10 lat ktoś wykona za nas 50 proc. roboty.
Dzisiaj wykonamy 5 proc. i wprowadzimy do Sejmu pięciu lub dziesięciu wartościowych ludzi, którzy będą twardo trzymać się swoich wartości. Przy kolejnych wyborach będziemy mieć już sprawdzoną grupkę i wyborcy zobaczą, że oni robią ogromną różnicę. Dzięki czemu przy kolejnych wyborach dołączą kolejni wartościowi politycy.
Równolegle ci którzy w tym momencie są nie fair zobaczą, że ich działanie nie mają sensu i albo się zmienią, albo my ich wymienimy. Musimy sobie zdać sprawę z tego, że to my rządzimy tym krajem.
Oglądałem programy, w których politycy krzyczą "a bo pan Banaś", "a bo pan Kuchciński"... Tylko, że możemy winić tylko siebie. Gdyby nie nasz głos, oni nie mieliby tych stanowisk, nikt by o nich nie usłyszał.
W tle słyszę śmiech pana syna.
Tak, Adaśko z Danusią wrócili ze spaceru.
Mówi pan również w kampanii o tym, że rok temu został pan ojcem, choć z powodu swojej choroby, nie może pan nawet wziąć syna na ręce.
Tak jest. Jestem bardziej wsparciem mentalnym. Kiedy małego położy się obok mnie, to dam mu się przytulić. Fizycznie nie mogę dużo przy nim zrobić. To wszystko jest na barkach Danusi.
Nie wstydzę się tego. Taka jest kolej rzeczy. Pomimo tego, jestem ojcem najlepszym, jakim tylko mogę być.
Jeżeli dam z siebie wszystko, nawet mając ograniczone zasoby, to mogę wyprzedzić wszystkich, którzy mają o wiele więcej zasobów, ale dają z siebie 50 proc. Jako ojciec daję z siebie tyle, ile mogę. Staram się być elementem w naszej rodzinie, który dowiaduje się, co i jak zrobić.
Kiedy chodziliśmy z Danusią na szkołę rodzenia, to dowiedziałem się wszystkiego o kolkach. Byłem doskonale przygotowany. Jakby się tylko u Adasia pojawiły kolki, to wiedziałbym, jak to rozwiązać. Na szczęście Adaś nie miał kolek, więc nie musiałem tego wdrażać w życie.
Może ta wiedza przyda się jeszcze przy kolejnym dziecku.
Nie skomentuję tego. (śmiech)
Jest pan człowiekiem, który nie odpuszcza…
W polityce też nie odpuszczę.
… w wieku 7 lat usiadł pan na wózku z powodu zaniku mięśni. W wieku 31 lat ma pan rodzinę, firmę, jest mówcą motywacyjnym.
Nie poddaję się i do tego chciałbym zachęcić wyborców. Są jednostki stworzone do tego, żeby dzielić się wartością z innymi. Bycie mówcą motywacyjnym jest bardzo odpowiedzialnym zajęciem. Wierzę, że to moje powołanie.
Jak to się stało, że został pan mówcą motywacyjnym?
Byłem uczestnikiem konferencji. Słuchałem innego mówcy.
On pana zainspirował?
Wcześniej znajomy powiedział mi: „Łukasz jedź tam, kupuję ci bilet na konferencję, nawet zapłacę ci za samolot”. Zapłacił i poleciałem. Po 20 minutach owego przemówienia wiedziałem, że ten człowiek zmienił moje życie.
Wiedziałem, że moje życie jest po to, żeby inspirować innych ludzi, by dawać im to, o czym oni zapomnieli. Żeby słowem wzbudzać w nich iskrę nadziei, wiary w to, że mogą więcej niż ktoś stara im się wmówić.
Zanim stanął pan przed salą pełną ludzi, musiał zmierzyć się z samym sobą – przezwyciężyć wstyd, lęk?
To jest bardzo ciekawe. Jak miałem 18 lat, to wygrałem ogólnopolski konkurs na artykuł o dyskryminacji.
Do mojego liceum przyjechała regionalna telewizja, przyszli zrobić ze mną wywiad. I na 15 minut materiału ze mną, to może była minuta. Byłem nieprzygotowany do tej roli, byłem zahukany, strachliwy.
Musiał pan przejść długą drogę.
Tak. Pierwsze przemówienie zrobiłem dla rodziców, kolegów i koleżanek na turnusie rehabilitacyjnym. To był 2012 rok. Kiedy wyszedłem do nich, to nie miałem żadnych blokad.
Po prostu coś we mnie kliknęło, przyszło z dnia na dzień. Chcę wierzyć w to, że tak miało być. I myśląc teraz o polityce – musiałem długo się zastanawiać, ale nie wierzę w przypadki. Wierzę, że wszystko jest po coś. Nie mam żadnego budżetu na kampanię, a mimo wszystko rozmawiamy.
To nie jest moja retoryka. Jeżeli chcemy zmieniać debatę publiczną, to nie możemy tego robić w taki sposób. To zawsze będzie budzić tylko agresję.
Niestety taki przekaz bardziej się przebija.
Śmiem twierdzić, że ludzie powoli mają już dość tej agresji i ciągłego przerzucania odpowiedzialności. Spokojny i oparty na wartościach przekaz jest potrzebny. My tego wszyscy potrzebujemy. Choć z drugiej strony przykre jest to, że wszyscy wyczekujemy czegoś, co powinno być normalnością.