Nagonka na parabanki trwa. Po aferze Amber Gold, która rozkręciła spiralę oskarżeń, coraz więcej słyszymy o "chwilówkach" – szybkich, ale drogich kredytach, czy niebezpiecznych lokatach. Tymczasem swoje za uszami mają też zwykłe komercyjne banki. Rozmawialiśmy z ich pracownikami, którzy mówią wprost "liczy się sprzedaż, ważne są tabelki, a co się potem dzieje…"
Chyba nikt nie myśli, że banki to organizacje charytatywne. Żeby mogły zarabiać, ludzie muszą im oddawać więcej, niż same pożyczają – np. biorąc kredyty. Jednak mimo prawnych zabezpieczeń i kontroli urzędów (np. Komisji Nadzoru Finansowego, która nie ma wpływu na parabanki) prawdziwe problemy klientów zaczynają się tam, gdzie stykają się oni z bankami – w placówkach i oddziałach.
Walka o wyniki, walką o przetrwanie sprzedawców w placówkach
Rynek jest mocno nasycony. Widzimy to po liczbie banków na każdym rogu, w każdym mieście i miasteczku. Na niektórych ulicach i placach w dużych miastach można naliczyć nawet kilkanaście różnych instytucji udzielających pożyczek – głównie banków. Dlatego walka o klienta jest tak zażarta.
Pracownicy placówek, czy oddziałów, mają do wyrobienia pewne liczby – muszą w miesiącu założyć daną liczbę kont, sprzedać tyle a tyle kart kredytowych, pozyskać określoną liczbę lokat. Za niewyrobienie się w tym systemie, są kary, za nadwyżki – nagrody. Nie tylko sam bank motywuje w ten sposób swoich pracowników. Firmy produkujące karty kredytowe oferują za rekordowe sprzedaże swoich produktów nawet wycieczki, a za mniejsze "fanty" – czapeczki, kubki i długopisy.
Naginanie kręgosłupa pracowników banków
Problem zaczyna się, gdy pogoń za wynikami zaczyna przysłaniać pracownikom banków inne kwestie – jak np. te moralne. – Dobry sprzedawca potrafi w banku sprzedać nawet pietruszkę – mówi nam Mariusz*, pracownik banku.
Oczywiście na początku nikt nie mówi przyszłym pracownikom oddziałów, że będą musieli nagiąć swój kręgosłup. – Na szkoleniach mówili, że nie chodzi o same wyniki, ale potem liczyła się tylko sprzedaż – tłumaczy Ilona*, która zrezygnowała z pracy w placówce dużego banku z zagranicznym kapitałem. Zawsze tłumaczenie jest podobne, mówi się, że lepszy jest klient zadowolony, niż taki, któremu coś się wciśnie, przez co zawiedzie się na banku. Jednak presja na wyniki wszystko zmienia.
– Oczywiście, były takie sytuacje niestety, gdy trzeba było wyłączyć moralność – przyznaje Ilona. Mariusz przekonuje, że: – Liczy się sprzedaż, ważne są tabelki, a co się potem dzieje to już mniej interesuje bank. Gdy przyjdzie poważna skarga od klienta, to wtedy mówi się "do widzenia" pracownikowi.
Tym samym mimo presji, którą wytwarza na swoich pracownikach bank, może on bezproblemowo zrzucić winę na nich. Nikt przecież z przełożonych wprost nie powie, że trzeba kogoś oszukać, czegoś nie powiedzieć, czy przymknąć oko.
Choć Mariusz broni się, że po części odcina się od tego wyścigu szczurów i dzięki temu może "nie naciągać" starszych ludzi i studentów, to jednak zauważa masę problemów w istniejącym systemie. Jednym z nich jest to, że czasem widać, że ktoś nie powinien wziąć kredytu, ale przymyka się na to oko.
Kiedy pracownicy banku chowają moralność do kieszeni?
Jak to działa? Pracownik banku tłumaczy nam, że przy składaniu danych, które pozwalają programowi obliczyć możliwą do wzięcia pożyczkę, klient może w paru miejscach oszukać bank – podać inne wykształcenie, niż rzeczywiście posiadane, zmienić sobie ilość dzieci, czy nawet zarobki. Wbrew pozorom nie jest to trudne – dzieci wciąż przez nas utrzymywane, jeśli mają ponad 18 lat, możemy pominąć przy ich deklarowaniu. A jeśli chodzi o zarobki? Jeśli wpływy na konto wynoszą u nas pięć tysięcy, a jesteśmy stałym klientem banku, to nie jest dla niego istotne, czy to zarobki, czy przez jakiś czas mamy też pieniądze z innego źródła. Pracownik banku może wiedzieć, że coś jest nie tak, ale przymknie na to oko, żeby zebrać kolejne punkciki.
Inna kwestia to klienci, którzy nie do końca zdają sobie sprawę ze wszystkich warunków pożyczki. Umowa o wzięcie kredytu jest oczywiście napisana skomplikowanym, prawniczym językiem. – Ludzie tego nie czytają – mówi Mariusz. Po części tłumaczy to zarówno bank, jak i jego szeregowych pracowników. Ale nie rozgrzesza zupełnie. Mariusz przyznaje, że wielu jego kolegów i koleżanek wykorzystuje niewiedzę i pochopność w działaniu swoich klientów.
Na ile więc w kłopotach ludzi ze spiralami kredytowymi winę ponoszą szybkie pożyczki, zwane chwilówkami, a na ile te tradycyjne, bankowe kredyty? Często to właśnie od miłego uśmiechu i wyuczonych technik sprzedażowych pracownika korporacji bankowej zaczynają się problemy ludzi z płynnością finansową.