Zwiastun filmu z Małgorzatą Sochą "Jak poślubić milionera" zrobił nas w balona. Podczas seansu nie ma zgrzytu zębów, fabuła to nie koniec feminizmu. Jest za to ironia, strawny humor i... to, czego spodziewamy się po gatunku, jakim jest komedia romantyczna. Plus bonus w postaci realistycznego życia samotnych matek i krytyki bogatych celebrytów oraz uczących życia coachów. Takie komedie romantyczne to ja mogę oglądać. Ale błagam, róbmy lepsze trailery!
Po co robi się filmowe zwiastuny? Po to, żeby zapędzić człowieka do kina. Jak się je robi? Tak żeby potencjalny widz od razu kupił bilet. I to za wszelką cenę. Zwiastuny skupiają się więc głównie na faktorze "wow": czy to scenach akcji, czy przekleństwach, czy głupawych żartach, czy atrakcyjnych aktorach, czy baśniowej scenerii. Czyli na wszystkim, co może nas "kupić".
Trailery często więc kłamią – to powszechnie znana prawda. Naginają filmową rzeczywistość tak, żeby wzbudzić w potencjalnych odbiorcach konkretne emocje i pobudzić jego ciekawość. Ot, tak było chociażby w przypadku "Kleru" – po obejrzeniu trailera tytułu Smarzowskiego można było pomyśleć, że to kolejny, tłuściutki od wulgaryzmów, alkoholowych libacji księży, seksu i pieniędzy film Patryka Vegi. A rzeczywistość okazała się zgoła inna – dostaliśmy mocne, solidne i trudne w odbiorze kino. Które, dzięki zgrabnej akcji promocyjnej, pobiło frekwencyjne rekordy.
Tej prawdzie, żeby nie wierzyć zwiastunom na sto procent, pozostał wierny trailer nowej polskiej komedii romantycznej Filipa Zylbera "Jak poślubić milionera". Powodującą ból zębów, kiczowatą zajawkę ostro skrytykował w naTemat.pl Piotr Rodzik. "(...) sam zwiastun tej produkcji pozwala zrozumieć jeszcze jedno: w kwestii równouprawnienia czy w ogóle szeroko rozumianego feminizmu polskie kobiety są ciągle w – za przeproszeniem – czarnej d***. I same sobie to robią" – pisał mój redakcyjny kolega.
Jednak po obejrzeniu filmu nie mogę się z tym – na szczęście – zgodzić, bo zwiastun zrobił nas w balona.
Kopciuszek po raz n-ty
Fabuła nie jest skomplikowana, bo umówmy się – nie musi być. Doskonale zagrana przez Małgorzatę Sochę Alicja to rozwódka wychowująca samotnie 9-letniego syna Kubę (cudowny Iwo Rajski). Na swojego byłego męża (film otwierają fragmenty przaśnego ślubnego wideo, na którym zakochani tryskają szczęściem) średnio może liczyć, pracuje na dwa etaty: w pubie i w hotelu jako sprzątaczka, a w jej mieszkaniu regularnie wyłączają prąd.
Początek filmu najbardziej zaskakuje nietypową jak na komedię romantyczną świeżością. Po pierwsze mieszkanie bohaterki nie przypomina wnętrz z Ikei, po drugie mieści się ono w podejrzanej dzielnicy w zwyczajnym bloku, pod którym stoją pijaczki, delikwenci puszczający z głośników disco polo i "dżesiki", po trzecie mamy obraz prawdziwego życia (oczywiście prawdziwego wciąż jak na filmowe standardy), którego w takich uroczo-słodkich produkcjach raczej się unika.
Alicja dwoi się więc i troi jako samotna matka: w biegu robi babeczki i pakuje plecak syna, spocona i rozczochrana biegnie, żeby zawieść go na obóz, a jej wysłużony samochód staje na środku drogi. Jest zmęczona, ale nie narzeka, bo lubi swoje życie, kocha swojego syna i ma wsparcie swojej najbliższej przyjaciółki Marty (Anita Sokołowska). Cukru tutaj nie ma: chyba że w postaci uroczego i rezolutnego syna bohaterki (Iwo Rajski) czy robionych przez Alicję babeczek z kremem.
Jednak właściwa komedia romantyczna musi się kiedyś zacząć. Alicja sprząta w hotelu, kiedy spotkanie z fanami prowadzi tam Sonia (Małgorzata Foremniak jest w tej fantastyczna), najpopularniejsza w Polsce trenerka rozwoju osobistego, coach, która właśnie wydała poradnik "Jak poślubić milionera". Widząc Alicję-Kopciuszka (tak, film Filipa Zylbera to wariacja baśni o Kopciuszku, tak jak 90 procent wszystkich komedii romantycznych) zakłada się z popularnym dziennikarzem à la Kuba Wojewódzki (Mikołaj Roznerski), że przemieni ją w księżniczkę i zaprasza bohaterkę na swoje ekskluzywne warsztaty.
Alicja nie ma zamiaru na nie iść. – Nie mam czasu na głupoty – mówi wprost. Decyduje się wziąć w nich udział dopiero wtedy, kiedy w supermarkecie jej karta płatnicza zostaje odrzucona, a jej syn pyta ją "Mamo, czy my jesteśmy biedni?". Jednak wcale nie traktuje tego wszystkiego zbyt poważnie.
Nie na serio
Na poważnie tej "szkoły randkowania" nie traktuje również Zylber. Prowadzone przez Sonię warsztaty są narysowane bardzo grubą kreską – ironia wypływa tu wszystkimi porami. Bohaterowie są zdesperowani i przerysowani (jest gold digger z małym pieskiem, spisujący każde słowo trenerki gej czy ojciec, który siłą zaciąga na spotkanie swoją córkę, żeby wydać ją bogato za mąż) i rady porażające absurdem ("Nigdy nie przyznawajcie się facetowi, że macie dzieci", "Zero romansów bez finansów", "Bogatego męża najłatwiej spotkać na pogrzebie jego żony"), a kontrast między chłodno kalkulującą, elegancką Sonią a jej uczniami-przegrywami jest idealnie komiczny.
Jasne, tak jak pisał Piotr Rodzik w naTemat.pl, koncepcja znalezienia męża-milionera jest dość idiotyczna i trącają myszką oraz seksizmem. Ale Filip Zylber raczej się z tego wszystkiego wyśmiewa. Tak samo jak ze świata celebrytów czy rad popularnych coachów, którzy w Polsce stali się guru od życia. Szkoła Sonii to raczej skok na kasę – takich dziwacznych warsztatów coachów w Polsce raczej nie brakuje. Urok sympatycznych bohaterów i humor, z jakim przedstawione są ich nieudolne podrywy, sprawia, że widz nie czuje zażenowania. Wie że to wszystko jest pół żartem, pół serio.
Dlatego słowa mojego kolegi w krytyce trailera ("W tym filmie to mężczyźni osiągają sukcesy, to oni są bogaci, to oni trzymają władzę. Kobiety mają natomiast być posłuszne, chętnie wskakiwać do łóżka i dobrze wyglądać. I broń Boże, nie pokazywać swojej prawdziwej natury. Kobiety mają przedstawiać mężczyźnie nie siebie, tylko swoją wizję") są prawdziwe jedynie w kontekście zajęć Sonii, które rzeczywiście tworzą taki obraz. Tylko że film się z tego otwarcie śmieje i wcale nie traktuje tego poważnie. Zresztą komedia romantyczna nie ma być poważna i nie powinno się jej traktować na serio.
Milioner wcale niepotrzebny
Jednak z tą romantyczną częścią filmu jest spory problem: nie do końca wiemy, co kieruje Alicją. Drwi z kuriozalnych pomysłów Sonii, ale stosuje się do zasad trenerki. Cały czas zachowuje trzeźwość myślenia – doskonałą sceną jest moment, kiedy Alicja szuka w śmietniku oderwanej metki od swojej drogiej sukni kupionej na event celebrytów, tylko po to żeby ją potem oddać – ale z niewiadomych względów idzie na randkę z milionerem i Królem Parówek (absolutnie komiczny Wojciech Mecwaldowski). Do tego pozwala mu kupić sobie drogie ubrania i idzie do jego domu.
Jeśli chodzi o psychologię bohaterki, "Jak poślubić milionera" jest więc momentami dość niejasne i grubymi nićmi szyte. Zwłaszcza że w tym samym czasie Alicja zakochuje się w znanym byłym piłkarzu (Michał Malinowski), który zaręcza się z bogatą gwiazdą Polą (Justyna Steczkowska). Jednak jej lawirowanie między światem-bajką a jej zwykłym życiem, w którym czuje się znacznie bardziej swobodnie i naturalnie, można w większości czasu zrozumieć. Nie ważne jak bardzo lubimy bowiem swoje życie, czasem każdy z nas chciałby znaleźć się w bajce. Alicja cieszy się z tej bajki, a jednocześnie cały czas stara się grać na własnych zasadach i być fair – i wobec siebie, i mężczyzn, których spotyka.
"Małgorzata Socha jako główna bohaterka jest tutaj w istocie rzeczy przedstawiona jako niezdolna do samodzielnego rozwoju niezbyt lotna kobieta, która dzięki kilku sztuczkom chce de facto zostać krwiopijcą i żerować na portfelu bogatego męża" – pisał, bazując na zwiastunie, mój kolega z redakcji, ale na szczęście nie jest to prawda. Nie zdradzając fabuły, warsztaty "Jak poślubić milionera" to dla Alicji nauka pewności siebie i wzięcia życia w swoje ręce. A do tego wcale milionera nie trzeba. I chyba właśnie to skusiło ją do wzięcia udziału w tych absurdalnych warsztatach: snuta przez trenerkę wizja zwycięskiego i udanego życia, a nie związek dla pieniędzy.
Równouprawnienie
Film "Jak poślubić milionera" nie jest doskonały. Jest dość przewidywalny, niektóre wątki (głównie ten z Mikołajem Roznerskim) są niepotrzebne, a sceny (wyjazd do Paryża) bez sensu i... kiedy w końcu zostawimy w spokoju stereotyp, że kobiety nie znają się na piłce nożnej? A oprócz tego romantyczna relacja Alicji z Adamem pozostawia wiele do życzenia i szczerze mówiąc, nie zawsze łatwo tej parze kibicować. Wręcz zastanawiałam się nawet, dlaczego bohaterka nie da sobie z tym facetem spokoju. Jego zachowanie jest w kilku momentach wręcz skandaliczne.
Jednak Zylber zastosował tu fajny trik – trudno potępić tego żeniącego się dla pieniędzy mężczyznę ze złamaną piłkarską karierą, skoro bohaterka filmu uczy podrywać się milionerów. Kobiety nie są tu więc przedstawione jako lepsze od mężczyzn, i odwrotnie. Jest równouprawnienie – obie płcie mogą szukać bogatego męża lub żony, obie mogą zachowywać się nie fair. Życie. A poza tym w miłości się głupieje oraz popełnia idiotyczne błędy, co film pokazał po ludzku i bez moralizowania.
"W jak poślubić milionera" oczywiście nie unikamy klisz. Powtórzę, to komedia romantyczna. Można się więc spodziewać cukierkowego zakończenia (chociaż ten tytuł byłby lepszy bez ostatniej kiczowatej sceny, ale wtedy nie byłby przedstawicielem swojego gatunku) i morału w stylu "miłość zawsze wygrywa i lepiej być z kimś, niż samemu". Jednak jak na ostatnie polskie koszmarki w tym gatunku, film Zylbera naprawdę się broni.
Nie jest przaśny i tandetny, ale sympatyczny, miły, naprawdę zabawny i ze świetną obsadą (nie można też nie wspomnieć o świetnym Piotrze Polku i przezabawnej Edycie Olszówce). Nie powoduje bólu zębów (no, może momentami), to nie "Ciacho". To taki film, który fajnie obejrzeć w jesienny wieczór. Nie oceniajmy więc filmów po trailerach. One kłamią. A zwiastun "Jak poślubić" milionera" kłamie koszmarnie.