Terroryści z ISIS, Kolumbijka z zespołem Tourette'a, niedźwiedź na rowerze, handlarze organów i milion innych wątków. Czegoż to nie ma w "Kobietach mafii 2"!? Przede wszystkim spójnej fabuły. Jeśli geniusz panuje nad chaosem, to Patryka Vega z pewnością nim nie jest. Jego nowy film to tradycyjnie zlepek scen pełnych absurdów i sucharów, ale za to z ładnymi widoczkami. Było dokładnie tak, jak się spodziewaliśmy, ale nie zabrakło rozczarowań. Film trafi do kin już w najbliższy piątek, więc jeśli planujecie na niego iść, uważajcie, bo w tym tekście możecie znaleźć spoilery.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
"Kobiety mafii 2" to sequel kasowego przeboju z zeszłego roku - do kin poszło ponad 2 mln widzów (drugi wynik polskiego box office'u po "Klerze" z ponad 5 mln). W pierwszej części wszyscy bossowie odeszli do krainy wiecznych haraczy, w drugiej do władzy dochodzą ich matki, żony i kochanki. A wszystko to na trzech kontynentach i w sześciu krajach: w Polsce, Niemczech, Hiszpanii, Maroku, Kolumbii i Dubaju. Nie możemy narzekać na nudę i brak niespodzianek.
Dwugodzinny serial
Ponoć ekipa "Narcos", z którą Team Vega współpracował w Kolumbii, była pod wrażeniem ilości scen, które Polacy nagrywali jednego dnia. To musiało być faktycznie ekspresowe tempo pracy, bo Netflix również słynie ze sprawnej produkcji swoich tytułów. I można wierzyć im na słowo, bo film gna jakby był naspeedowany kokainą od spadkobierców Pablo Escobara.
Jestem święcie przekonany, że Patryk Vega nakręcił materiału na 10-odcinkowy serial (który zapewne wyjdzie online lub w telewizji), ale zmontował tylko najlepsze sceny w dwugodzinny film. Jest poszatkowany losowymi scenami i spleciony mnóstwem wątków - ciężko się w tym połapać i nadążyć. Dopiero na koniec zrozumiemy po co były niektóre treści od czapy. Nie jest to bynajmniej zasługa nieporadnego scenariusza, ale prostej historii.
To zresztą cecha rozpoznawcza Vegi, którą mogliśmy zaobserwować przy okazji niesławnego "Botoksu". Większość scen jest za krótka i trzeba się domyślać ciągu przyczynowo-skutkowego. Inne są z kolei przeciągane na siłę. Jak sekwencje pustynnego harlequina, które spokojnie można by wyrzucić z filmu. Nie ucierpiałby na tym fabularnie, ale wiele by stracił na swej niezamierzonej komiczności.
Absurd goni absurd
Romans pomiędzy Siekierą (Aleksandra Popławska) a Amirem (Otar Saralidze) to jedna z "perełek" filmu. Bojownik Państwa Islamskiego przypominający księcia z "Księgi tysiąca i jednej nocy" przekabaca na Islam Polkę, a wszystko to ubrane w telenowelę. Ten wątek może nie spodobać się streotypowym fanom Vegi, bo Siekiera dodatkowo planuje zamach na polskie władze! Widać tył głowy polskiego prezydenta w czasie defilady wojskowej z zeszłego roku - film powstawał we współpracy z... MON.
Do historii polskiej kinematografii przejdzie z kolei scena z polowaniem na... niedźwiedzia na rowerze. Jak byk było widać, że to przebrany w futro człowiek. Podobne efekty specjalne powstawały lata temu w amatorskich produkcjach pokroju studia Z.F. Skurcz, ale to było zamierzone i wynikało z braku kasy. Teraz, w 2019 roku, myślałem, że spadnę z fotela. Z zażenowania. Czekam na memy. Wierzymy, że to było celowe mrugnięcie okiem do widzów.
Surrealistycznych motywów jest tu od groma - jakby Vega chciał pobić jakiś rekord. Niektóre są naprawdę do przełknięcia - jak cała akcja w Kolumbii, w której nie ma ani krzty paździerza i wygląda to naprawdę bardzo dobrze. Z drugiej strony nagle wyskakuje nam "botoksowy" motyw z porywaniem, wycinaniem i sprzedawaniem organów (i oczywiście wszystko jest dosadnie zobrazowane) albo pościg, w czasie którego radiowóz zalicza wypadek sam ze sobą. Na prostej drodze. Bo tak.
Polska kontra reszta świata
Zupełnie nie przekonuje mnie Agnieszka Dygant. Jest strasznie pretensjonalna w swojej roli, ale może wynika to z konstrukcji postaci. Z jednej strony troszczy się o własne dziecko, ale z drugiej strony podrzuca odciętą głowę faceta, na wycieraczkę jego matki. Można to tłumaczyć tym, że jest socjopatką. Czemu jednak wszyscy się jej słuchają? Wyłącznie ze strachu? Dla mnie jest po zwykłą furiatką bez charyzmy.
Podobnie irytowało mnie ekranowe wcielenie Katarzyny Warnke. Sala pękała ze śmiechu i doskonale rozumiem założenie tej postaci, czyli słodkiej idiotki w wersji de luxe. Na ekranie jednak wypada tak sztucznie, jak naturszczyki w serialach paradokumentalnych. Przy niektórych gagach przyłapywałem się na łapaniu za głowę. Co nie zmienia faktu, że nie sposób jej nie polubić i nie kibicować w nierównej walce z całym światem. Z trójki kobiet z poprzedniej części (Popławska, Dygant, Warnke) to ta ostatnia wypadła zdecydowanie najlepiej.
Rzecz jasna wszystkie role mięśniaków mogłyby spokojnie zagrać kłody drewna - wyjątkiem jest jedynie Sobota, który jest nie tylko sympatycznym bandziorem, ale i porządnie gra. Większość Polaków blado wypada przy zagranicznych gościach - nawet tych epizodycznych. A zwłaszcza przy zjawiskowej Angie Cepedzie, której czar i urok jest niestety psuty przez niespodziewane tiki nerwowe – ma syndrom Tourret'a. Ani to śmieszne, ani potrzebne.
Honor polskich aktorów ratuje Piotr Adamczyk, który mocno się wyrobił, a jego angielski akcent nie rani uszu, jak w przypadku pozostałych aktorów. Zwłaszcza Aleksandry Popławskiej i jej słynnego "Ar ju goink tu fakin meri mi or not". Bardzo dobrze za to spisała się znana z "Belfra" Aleksandra Grabowska. Debiutująca na dużym ekranie aktorka ma więcej zadziorności i autentyczności niż stare wygi.
Będzie kolejny hit
Nie można powiedzieć, że Patryk Vega osiadł na laurach i powtarza ciągle ten sam schemat. "Kobiety mafii 2" nie są dobre, ale mają to, czego zawsze brakuje w polskich filmach sensacyjnych - widowiskowość. Widać, że pieniądze z biletów nie idą na marne (choć są wyjątki jak wspomniany miś na rowerku). Dostajemy za nie egzotyczne plenery, wybuchy, strzelaniny, pościgi, drogie samochody, zagranicznych aktorów i realistyczne sceny tortur, flaków i trupów.
Nie ogląda się tego źle, ale brakowało mi zniekształceń obrazu wprost z przejechanych kaset wideo, bo takie filmy akcji oglądałem już na początku lat 90. Wciąż u Vegi kuleją dialogi, które mają pewnie naśladować one-linery Arnolda Schwarzeneggera, ale brzmią jakby podsłuchane na przerwie w podstawówce. O dziwo, prawie wszystko słychać, co było największą porażką poprzedniego filmu reżysera: "Plag Breslau".
Patryk Vega stworzył swoimi filmami pewną strefę komfortu, w której czujemy się bezpiecznie, bo wiemy czego się spodziewać. To jak wyjście do ulubionego osiedlowego marketu, po którym się pewnie poruszamy: wiemy, że na tej półce znajdziemy suchary, na tamtej chaotyczny montaż, tu na dole drętwych aktorów, a tam momenty z etykietą "cringe". Albo to akceptujemy i kupujemy, albo omijamy łukiem bez ekscytowania się krytykanctwem. Jednego nie można mu odmówić: znalazł kurę znoszącą złote jajka i konsekwentnie wyciska z niej co tylko może.