
Hiszpanie odmawiają płacenia za transport i żywność, a burmistrz miejscowości Marinaleda w Andaluzji inicjuje akcje najeżdżania na supermarkety. Wyniesioną żywność rozdaje ubogim, a media okrzyknęły go już "hiszpańskim Robin Hoodem". Protestuje również ruch "Oburzonych". Hiszpanie mają wyraźnie dość.
Ogromną popularność zdobywa burmistrz małego miasteczka Marinaleda w Andaluzji – 53-letni Juan Manuel Sanchez Gordillo, nazwany przez media "hiszpańskim Robin Hoodem".
Zarządzana przez niego Marinaleda to licząca około 2600 mieszkańców komuna, położona w pobliżu Sewilli. Od 1979 roku Gordillo wygrywa ogromną większością głosów każde wybory. Reporter "Guardiana", który odwiedził miasteczko, pisał, że w oczy rzuca się tam przede wszystkim brak reklam na ulicach. Prawie wszyscy mają pracę, ziemia należy do społeczności, a płace są równe. Mieszkańcy własnymi siłami budują domy i płacą za nie zaledwie 15 euro miesięcznie, ale nie mogą zarabiać na ich sprzedaży. CZYTAJ WIĘCEJ
Społecznik czy populista
Eksperci nie podchodzą do akcji Gordillo z takim entuzjazmem. Według dr Anny Sroki z Instytutu Nauk Politycznych UW, mieścina w Andaluzji jest tylko mikrosystemem społecznym.
Jej zdaniem, większe zagrożenia dla porządku społecznego może stanowić strajk generalny związków zawodowych czy ruch społeczny "Oburzonych". – "Oburzeni" podważają między innymi istniejący system wyborczy, faworyzujący zmieniające się u władzy dwie największe partie polityczne w Hiszpanii. Jedyną partią, która udziela swojego poparcia "Oburzonym" jest Zjednoczona Lewica – mówi dr Anna Sroka.
Dr Anna Sroka uważa, że "Oburzeni" mają ten sam problem co ruch "Wall Street" – są niesformalizowani. – To w większości młodzi ludzie, a ich działania są nieinstytucjonalizowane. Akcje protestacyjne w największych miastach Hiszpanii nie pociągnęły za sobą żadnych wymiernych skutków – twierdzi dr Sroka.

