– Na stole był preparat do dezynfekcji, ale nikt go nie używał, pełna swoboda. Nikt nie sprawdził danych karty pasażera z naszymi dokumentami, nikt nie sprawdził paszportów. Każdy wpisywał, co chciał i szedł dalej – mówi Dorota Gil-Kowalska. Ona i jej mąż Jarosław Kowalski prowadzą blog i konto na Instagramie "Szalone Walizki", gdzie opisują swoje podróże. Tym razem jednak postanowili opowiedzieć o tym, jak wyglądał powrót z RPA po tym, gdy dowiedzieli się, że Polska zamyka granice z powodu zagrożenia rozprzestrzeniania się koronawirusa.
To nie był jeden z najłatwiejszych powrotów z podróży?
Cała droga to był jeden wielki stres. Wielka niewiadoma, czy przepuszczą nas przez kolejną granicę.
Informacja o zamykaniu granic zastała państwa w takim momencie, że nie dało się wrócić przed wejściem w życie tych zmian?
Tak. Byliśmy dość daleko od lotniska, więc trudno było nam się natychmiast zorganizować i jechać na lotnisko. Nie jest też tak, że samoloty latają co godzinę.
Jak ten powrót wyglądał?
Gdy zastała nas ta informacja, byliśmy w Plettenberg Bay, w środku RPA, więc musieliśmy dojechać do Port Elizabeth, gdzie zatrzymaliśmy się na dłużej. W zasadzie nie wiedzieliśmy dokąd mamy lecieć, gdzie nas wpuszczą, czy do Berlina, czy do Londynu. Stwierdziliśmy, że z Berlina będzie na tyle blisko polskiej granicy, że w razie czego wrócimy choćby pieszo, taksówką, czymkolwiek.
Jeśli chodzi o te rządowe samoloty, to informacje były tak niespójne, że nie wiedzieliśmy, czy kolejnego dnia ten samolot będzie, czy go nie będzie. Na 16 marca nie zdążylibyśmy już dolecieć, a nie było informacji, co z lotem 17 marca, dlatego trochę baliśmy się Londynu. Co ciekawe zapisaliśmy się od razu na stronie "Lot do Domu", to było chyba 14 marca, a gdy wróciliśmy do domu, czyli 18 marca, zadzwonił do nas Pan z LOT i zapytał czy jesteśmy w RPA bo może za tydzień będą mogli nas zabrać.
Lecieliśmy z Port Elizabeth do Johannesburga, z Johannesburga do Stambułu, ze Stambułu do Berlina. Przetrzymali nas już w Johannesburgu, nie chcieli nas wpuścić, bo na liście krajów, które się zamykają, mieli Niemcy. Jakoś ich ubłagaliśmy, żeby nas puścili, bo jedziemy stamtąd dalej, do Polski. Pokazaliśmy bilety na autokar.
W Stambule większość lotów była już skasowana poza lotami porannymi. My na szczęście mieliśmy wracać właśnie tym porannym. Udało nam się polecieć.
Nasi znajomi cały czas nas informowali, jak i gdzie mamy przekraczać granicę niemiecko-polską. Z lotniska Tegel wsiedliśmy w autobus, autobusem dojechaliśmy do dworca głównego w Berlinie. Stamtąd pociągiem do Frankfurtu nad Odrą. Następnie pieszo przeszliśmy granicę, dalej jechaliśmy PKS-em ze Słubic do Rzepina i z Rzepina pociągiem do Warszawy.
O procedurach bezpieczeństwa na polskiej granicy mówiła pani na Instagramie, że to "żart i kpina" i ma się nijak do tego, co widzimy w telewizji. Jak to wygląda w rzeczywistości?
To było na przejściu granicznym Frankfurt nad Odrą-Słubice. Po pierwsze nikt nie dezynfekował nam dłoni, nie dostaliśmy żadnych środków ochrony, był natomiast jeden stolik, przy którym zebrała się cała grupa, która wypełniała dokumenty. Wszystkie długopisy leżały w jednym miejscu. Na stole był preparat do dezynfekcji ale nikt go nie używał – pełna swoboda.
Nikt nie sprawdził danych karty pasażera z naszymi dokumentami, nikt nie sprawdził paszportów. Każdy wpisywał, co chciał i szedł dalej. To było dla nas szokujące. Liczyli chyba na uczciwość każdego z nas.
Mimo niewielkiej liczby osób było takie zamieszanie, że niektórzy mogli przejść swobodnie. Funkcjonariusze Służby Granicznej tego tak naprawdę nie sprawdzali. Najlepsze jest jednak to, że zamknięto granice, zabroniono nam lecieć do Warszawy, wsiąść w samochód i dojechać do domu, a pozwolono nam tułać się po Polsce środkami komunikacji publicznej, tworząc potencjalne zagrożenie dla innych pasażerów.
Zamknięcie tych granic naprawdę nic nie dało, a mam wrażenie, że jeszcze pogorszyło sprawę. Ludzie tułali się po całym kraju, przecież nikt tak faktycznie nie znał ich stanu zdrowia, bo choroba rozwija się dwa tygodnie, często w sposób bezobjawowy. Jeden z mężczyzn do Gdańska jechał przez Wrocław.
Ile trwała podróż?
Byliśmy w podróży 40 godzin. Nigdzie nie nocowaliśmy. W Warszawie wsiedliśmy w samochód i o 2 nad ranem byliśmy w domu w Olsztynie.
Problemem jest jednak także to, że po tym, jak skasowano większość połączeń, na te specjalne loty, które miały ułatwić powrót do Polski, sprzedawano bilety za jakieś horrendalne sumy.
Ludzie w większości nie korzystali z tego, bo nie było ich na to stać. Szukali innych możliwości na własną rękę, dlatego tułali się później po całej Polsce. Nasi znajomi wracali z Delhi i musieli kupić bilety za prawie 5 tys. zł. To nie do końca prawda, że bilety były po 2,4 tys. zł. Takich było kilka, a reszta dwa razy droższa, bo bilety w klasie ekonomicznej kończyły się błyskawicznie i zostawały tylko w klasie biznes.