Na początek wyznanie. Od kiedy testuję w naTemat samochody, miałem przyjemność siąść za kierownicą myślę, że jakichś… dwustu aut. I jeszcze żaden nie wyzwolił we mnie tylu emocji co Porsche Taycan. Proszę państwa, co to jest za samochód. Brak mi słów, a jednak muszę coś napisać.
Jeśli to jest przyszłość, to ja jestem na nią gotowy. Jeśli ta przyszłość musi kosztować tyle co Taycan (czytaj kilkaset tysięcy złotych), jestem gotowy obrobić bank. A zacząłem od tych dwustu aut nieprzypadkowo. Pamiętam ten pierwszy – Jaguar XF z mocnym, trzystukonnym silnikiem.
Nie będę udawał, że nie zrobił na mnie wrażenia. Bo zrobił gigantyczne, zresztą do dzisiaj uważam, że to świetne auto. Z czasem jednak emocje malały. Duża moc stała się czymś oczywistym, przyspieszenie do stu kilometrów na godzinę poniżej pięciu sekund – raczej niczym zadziwiającym.
To, co piszę, ocieka pychą, ale tak po prostu jest. Przyzwyczaiłem się do szybkich aut, nawet jeśli mnie na nie zwyczajnie nie stać. Nawet McLaren 570s nie wywołał we mnie jakichś nieprawdopodobnych emocji. Spodziewałem się po nim po prostu czegoś innego. Czegoś więcej. A był "tylko" ocierający się o doskonałość.
I po tych trzech latach testowania samochodów znowu odkryłem w sobie dziecięcą radość z jazdy samochodem. Znowu trzęsły mi się ręce, znowu poczułem nieprawdopodobną dawkę adrenaliny. Potrzebowałem do tego właśnie Porsche Taycana. Momentu, kiedy pierwszy raz wdepnąłem w nim gaz do podłogi, nie zapomnę już nigdy. Nie da się.
Jak skok z przepaść
Taycanem miałem okazję pojeździć w sumie ze dwie godziny, jakieś sto kilometrów. Z czego połowę jako pasażer, połowę jako kierowca. Oczywiście chciałbym dużo więcej. Ale juz coś mogę o nim powiedzieć.
Pierwsza rzecz, o której muszę napisać: przyspieszenie. Taycan rusza do przodu w sposób ośmieszający ludzką wyobraźnię. To nie motoryzacja, to science fiction. Star Trek, Odyseja Kosmiczna i Blade Runner w jednym. Wrażenia po wciśnięciu pedału gazu można porównać tylko ze swobodnym spadkiem na jakimś szalonym rollercoasterze. Momentami myślałem, że zaraz w kokpicie tego auta wytworzy się stan nieważkości.
Jeśli to nie jest obrazowe, to jeszcze cyfry. Porsche Taycan Turbo (którym jeździłem) do 100 km/h rusza w zaledwie 3,2 sekundy. Wersja Turbo S, z którą ostatecznie nie miałem okazji się pomocować, robi to nawet szybciej. W 2,8 (!) sekundy.
A to wszystko z manierą elektrycznego auta. Moment obrotowy jest BRUTALNY. W Turbo 850 niutonometrów, a w Turbo S… 1050 niutonometrów. Kiedy ostatni raz jeździliście autem osobowym z czterocyfrowym momentem obrotowym? No właśnie.
Moment jest oczywiście – jak to w elektryku – dostępny zawsze. Bez przerwy. Niezależnie od tego, czy dopiero ruszacie spod świateł czy wciskacie gaz w podłogę przy 80 km/h. Za kierownicą jeszcze idzie to znieść, ale pasażerowie mają w tym aucie przerąbane. Jeśli przegapisz moment, w którym kierowca wciska pedał do podłogi, nie ma szans: na pewno przyłożysz głową w zagłówek. Ten samochód to koszmar dla twojej szyi. Kolega dziennikarz w innym aucie próbował nagrać telefonem przyspieszenie. Ale wyleciał mu z rąk. Serio.
Trudno to w ogóle wytłumaczyć. Myślałem, że Jaguar I-Pace był szybki. Czy Tesla 3. Ale to jest zupełnie nowa jakość. Co gorsza, ta drapieżna natura Taycana jest uzależniająca. Masz ochotę wciskać ten gaz w podłogę co chwilę. I hamować, żeby znowu przyspieszyć. Jak obłąkany, z iście jokerowskim śmiechem.
Śmiech zresztą nasila się wraz z prędkością. Taycan w przeciwieństwie do wielu innych elektryków bowiem "nie puchnie". Prędkość rośnie cały czas w szalonym tempie i jest elektronicznie ograniczona do 260 km/h. Sam samochód sprawia wrażenie, jakby mógł jechać ze trzy razy szybciej. Jakby przy każdym wciśnięciu gazu w bagażnik wjeżdżał nam rozpędzony pociąg i nas odpychał do przodu.
Funfact: w Taycanie są… dwa biegi. To dość dziwne w aucie elektrycznym, ale tak jest. W trybie normalnym zawsze rusza "z dwójki", ale w Sport i Sport Plus rusza z pierwszego biegu, aby wystartować jeszcze efektywniej (stąd ta różnica w mocy przy Launch Control). Biegi zmieniają się około 80 km/h, kiedy można poczuć charakterystycznego kopniaka w plecy. Według inżynierów dałoby się to rozwiązać tak, żeby "nie bolało", ale… to auto sportowe. Zrobili to specjalnie i ja to szanuję.
Wrażenia z jazdy potęguje – uwaga – dźwięk silnika. Byłem sceptyczny, ale system Electric Sport Sound naprawdę daje kierowcy dużo przyjemności. Jak to brzmi? Trudno nawet powiedzieć. Trochę jak skrzyżowanie nowoczesnego tramwaju z Sokołem Millenium. Ale brzmi to na tyle dobrze, że według mnie uprzyjemnia podróż. Dźwięk idealnie wkręca się razem z prędkością niczym silnik spalinowy na wysokich obrotach. I co ważne, nikt tu nie udaje, że to auto spalinowe. To po prostu byłoby grupie.
Dla porządku warto dodać jeszcze, że oba modele maja "bazowo" 625 KM. Podczas procedury Launch Control Taycan Turbo daje kierowcy jednak już 680 KM, a Turbo S… 761. Klękajcie narody. Aha – w gamie jeszcze jest Taycan 4S ze "skromnymi" 530 KM.
Naprawdę ponad dwie tony?
Kolejna niespodzianka to prowadzenie tego auta. Najprościej można byłoby powiedzieć, że jeździ po prostu tak, jak przystało… na Porsche. Rzecz w tym, że w Taycanie to wcale nie jest takie oczywiste.
Po pierwsze: to samochód wymiarów niemal Panamery. W środku jest dość miejsca dla czterech osób, co istotne, nawet wysokie osoby z tyłu nie bedą szorować czubkiem fryzury po podsufitce. To akurat zasługa bardzo niskiej pozycji za kierownicą (a więc i innych pasażerów). Porsche mówi, że w Taycanie siedzi się tak nisko, jak w 911, i… chyba tak jest.
Po drugie: to cholernie ciężkie auto. Te baterie muszą jednak swoje ważyć. Masa własna to mniej więcej 2,3 tony.
Na szczęście jednak środek ciężkości jest nisko, ale to bardzo nisko. Niżej niż w 911-tce! Do tego wysublimowane, adaptacyjne zawieszenie (różnica pomiędzy trybami normalnym i Sport Plus na nierównych drogach jest aż nadto wyczuwalna) i efekt jest taki, jakiego można było się spodziewać. Taycan wygląda jak samochód z Ridge Racera (pamiętacie jeszcze taką serię gier?) i dokładnie tak się prowadzi. Skręca z taką prostotą, że człowiek jest gotów uwierzyć, że jest kierowcą wyścigowym.
Tak więc Taycan jest zwinny, sprawia wrażenie lekkiego jak piórko. A mimo to zwłaszcza w trybie normalnym zawieszenie naprawdę dobrze tłumi nierówności. To samochód nie tylko do wyczynowej jazdy. Sprawdzi się jako wygodne gran turismo do długiej podróży przez Europę. Od ładowarki do ładowarki oczywiście.
Intensywnie i nie za długo
I tu de facto dochodzimy do tego, co wiele osób odstręcza od aut elektrycznych. I trzeba sobie powiedzieć wprost, że podróż Taycanem przez wspomnianą Europę będzie z jednej strony szalenie przyjemna, a z drugiej strony… nieprawdopodobnie irytująca. Według normy WLTP Taycan zależnie od konfiguracji i warunków przejedzie od 381 do 450 kilometrów na jednym ładowaniu.
Prawdę mówiąc nie przywiązywałbym się jednak do tych liczb. Na lokalnych drogach, które wymagały dużo hamowania (odzyskiwanie energii!) i jednocześnie nie pozwalały na szalone prędkości, Taycan byłby w stanie pokonać około 400 kilometrów. Podejrzewam, że ze stałą prędkością na autostradzie miałby dość znacznie szybciej.
Oczywiście trzeba zauważyć, że auta spalinowe o TAKIEJ MOCY pozbędą się paliwa z baku równie szybko. Tylko ich nie trzeba ładować. Oczywiście Taycan obsługuje wszystkie najnowsze standardy i można go naładować od 20 do 80 proc. nawet w kilkanaście minut, ale takie ładowarki w Europie są wciąż ciekawostką. O Polsce nie wspominając.
Co nie zmienia faktu, że to chyba najlepsze auto, jakim jeździłem w życiu. Albo inaczej: najbardziej emocjonujące. Jak się okazało, nie potrzeba do tego silnika V12. Naprawdę się nie spodziewałem.