– Rządzącym można tylko współczuć. Odpowiedzialność leżąca na ich barkach jest przeogromna. Można to porównać do przewodzenia krajowi podczas wojny atomowej. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby być w ich skórze – mówi prof. Zbigniew Rudkowski, 91–letni emerytowany wakcynolog. W 1963 roku jako młody lekarz walczył z epidemią ospy we Wrocławiu.
Anna Dryjańska: Panie profesorze, co pan myśli, gdy śledzi wiadomości o koronawirusie w Polsce?
Prof. Zbigniew Rudkowski: Jestem przytłoczony tak jak inni ludzie. Dla człowieka, który nie jest lekarzem, ten bilans zakażeń i śmierci może być jeszcze bardziej przygnębiający. A my potrzebujemy teraz nadziei, wiary i zaufania. Ja też ich potrzebuję.
Z czego pan je czerpie?
Z wiedzy: historii medycyny i statystyki. Osobom religijnym może jeszcze pomóc modlitwa.
Zacznijmy od historii medycyny. W jaki sposób może nas podnieść na duchu?
Gdy spojrzymy na koronawirusa z perspektywy czasu, to uświadomimy sobie, że pandemia to nic nowego. Z czymś takim ludzkość już wielokrotnie miała do czynienia. Weźmy na przykład epidemię grypy hiszpanki w latach 1918–1920 lub czarnej zarazy z XVII wieku. Były ofiary, było wiele ofiar, ale ludzkość przetrwała.
To ma nas pocieszyć?
Tak, bo w przypadku dżumy śmiertelność sięgała kilkudziesięciu procent, a koronawirus zabija tylko 4 proc. chorych. Przepraszam za to "tylko", bo śmierć każdego człowieka to dramat, ale gdy patrzymy tylko na liczbę zgonów, to umyka nam fakt, że 96 proc. zakażonych dochodzi do zdrowia. To jest ta statystyka, która daje nadzieję.
Jako społeczeństwo nie powinniśmy się skupiać tylko na tym tragicznym wycinku sytuacji. Należy nam się więcej pocieszenia.
Jak ludzie przed wiekami radzili sobie podczas epidemii?
Polegali na swojej intuicji, bo przecież wiedzę z dziedziny mikrobiologii mieli szczątkową, jeśli nie żadną. Oczywiście duże znaczenie miało to, jakimi środkami dysponowali. Gdy przychodziło tak zwane zgniłe powietrze, wielcy panowie zbierali dwór i udawali się do środka puszczy. Tam zamykali się w swoich zameczkach myśliwskich, które otaczali kordonem wojskowym. Nikogo nie wpuszczano i nie wypuszczano.
Starali się przechytrzyć zarazę intuicyjnie, dysponując tym, co mają. Działali w złożonych okolicznościach – tak jak my teraz.
Intuicja zamiast wiedzy?
Razem z wiedzą, jako uzupełnienie tego, czego nie wiemy lub nie jesteśmy pewni. A wielu rzeczy nie możemy być pewni, gdyż wszelkie nasze doświadczenia z pandemią pochodzą z czasów historycznych, są opisane na kartach podręczników.
Czy to znaczy, że nawet epidemiolodzy nie wiedzą, co robią?
Obecną sytuację można porównać do układania puzzli. Wirusolodzy widzą poszczególne kawałki i mają pomysł, jaki obrazek może z nich powstać, ale to co finalnie powstanie, to już wielka niewiadoma.
To nie jest pierwsza fala pandemiczna, ale jest inna od poprzednich. Stąd nie wystarczy bazować na doświadczeniach, trzeba wykazać się pomysłowością.
Jak pan ocenia obostrzenia wprowadzone w związku z koronawirusem?
Gdy człowiek ma mało broni, to schyli się nawet po kamień. Tak bym opisał sytuację, w której jesteśmy. Nie mamy jeszcze szczepionki na COVID–19, więc sięgamy po półśrodki.
Być może za kilka lat, gdy wirus będzie dokładniej zbadany, okaże się, że część z tych środków bezpieczeństwa była niepotrzebna. Teraz jednak noszenie maseczek wydaje się być celowe. Podobnie jak kontrolowanie liczby ludzi przebywających w danej chwili w sklepie.
Co pan myśli o działaniach władzy w tej sytuacji?
Rządzącym można tylko współczuć. Odpowiedzialność leżąca na ich barkach jest przeogromna. Można to porównać do przewodzenia krajowi podczas wojny atomowej. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby być w ich skórze. Jakikolwiek będzie finał tej pandemii, nie zostaną obwołani bohaterami ojczyzny, bo cokolwiek zrobią, ludzie i tak będą umierać. Pytanie tylko ilu.
Kiedy to wszystko się skończy? Co podpowiada panu naukowa intuicja?
W tym względzie jestem pesymistą. Nie mamy jeszcze szczepionki, a zasady immunologii ogólnej są takie, że kto jest nieodporny, musi ulec, a kto ma dobrą odporność, przeżyje, bo infekcja nie jest dla niego zagrożeniem.
Dopóki nie ma szczepionki, funkcjonowanie społeczeństwa będzie zaburzone. Jak szczepionka powstanie, wszystko się odwróci. Zapanuje spokój, a koronawirus się przyczai i być może znowu nas zaatakuje za jakieś 20–30 lat…
Dlaczego akurat wtedy?
Bo szczepionka na koronawirusa stanie się ofiarą własnego sukcesu. Wyeliminuje chorobę tak, jak zrobiła to szczepionka przeciw odrze. Przecież jeszcze pod koniec lat 70-tych odra u dzieci była w Polsce poważnym problemem. Mali pacjenci umierali w straszniejszy sposób niż na COVID–19.
Potem dzięki szczepionkom mogliśmy o tym zapomnieć… do czasu, gdy pojawili się antyszczepionkowcy, którzy twierdzą, że szczepienia na odrę są niepotrzebne, przez co choroba wraca do lekarskiego menu. Tak samo może być z koronawirusem. Za 20 lat ktoś powie, że nie ma sensu się szczepić. To jak igranie z dogasającym ogniem, który w najmniej spodziewanej chwili znowu wybucha.
Boi się pan koronawirusa?
Bardzo się boję. Dla mnie oznaczałby wyrok z racji samego wieku. Śmierć to koniec naszego bytu, ale nie można poddać się strachowi. Dlatego zakładam dziś maseczkę i po raz pierwszy od miesiąca idę na spacer do parku. Świat jest piękny, szczególnie teraz.