Intuicja podpowiada nam, że skoro w Polsce szaleje koronawirus, to powinno umrzeć więcej naszych rodaków niż przed rokiem. Tymczasem jest zupełnie odwrotnie. Zaskakujące zjawisko wyjaśnia nam prof. dr hab. n. med. Bolesław Samoliński, specjalista zdrowia publicznego.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
W Polsce do tej pory, tj. do końca kwietnia, umarło mniej osób niż w analogicznym okresie zeszłego roku. Niektórzy nie wierzą przez to, że mamy pandemię.
Koronawirusem zakaziło się już ponad 5 milionów osób, a niemal 350 tysięcy zmarło. To nie jest niezauważalne zjawisko, ale problem w skali światowej. Jednak w Polsce jeszcze nie przekroczyliśmy nawet liczby 1000 zgonów. Wie pan, ile umiera dziennie osób w Polsce?
Będę strzelał, ale pewnie z kilka-kilkanaście tysięcy?
Aż tyle to nie. Dziennie w Polsce umiera średnio około 1100 osób. Łącznie w ciągu roku odchodzi 414-420 tysięcy naszych rodaków. Na tym tle, te niecałe 1000 przypadków zmarłych z powodu COVID-19, to jest praktycznie nic. Tak więc to zjawisko marginalne. Nie wolno się opierać tylko na tych liczbach.
Dlaczego?
Te liczby są miarą naszego sukcesu organizacyjnego. Dzięki wprowadzeniu bardzo silnej izolacji epidemia nie rozwinęła się w znacznym stopniu. Nie zawdzięczamy tego ochronie zdrowia, ale wprowadzonej polityce.
Co z ludźmi? Co prawda teraz panuje rozprężenie, ale wydaje mi się, że jednak większość z nas stosowała się do wytycznych, jeśli chodzi dystans, mycie rąk i maseczki.
Ależ oczywiście. Tylko, że w Polsce mieliśmy nakazy i zakazy egzekwowane przez służby. W Szwecji, kraju czterokrotnie mniejszym pod względem liczebności, mieli rekomendacje. Skutek? Mają o wiele więcej zachorowań (ponad 32 tysiące) i cztery raz więcej zgonów (niecałe 4000) niż w Polsce.
To jeden z krajów, który ma najwyższy odsetek śmiertelności wśród zakażonych – 12 procent. Wcześniej wszyscy ich chwalili, a teraz 22 uczonych zwraca się do rządu, by przerwali ten rodzaj prowadzenia polityki epidemicznej i wprowadzili restrykcje. Hiszpanie i Włosi się spóźnili, Amerykanie machnęli ręką, teraz ponoszą konsekwencje.
Pozwolę sobie jednak przytoczyć pewne liczby. Według danych Ministerstwa Cyfryzacji od stycznia do końca kwietnia 2020 roku w Polsce zmarło o 2 570 osób mniej ( 142 561 do 145 131) niż w tym samym okresie 2019 roku. Różnica wynosi aż 1,8 procent. Skąd to się bierze?
Przyczyn może być kilka. Nie musi być to być sama pandemia. Pragnę zauważyć, że w 2019 roku mieliśmy odwrotny trend, niż w latach poprzednich. Mowa tu o spadku oczekiwanej długości życia i większej liczbie zgonów.
Patrząc na wykresy z ostatnich lat, to w styczniu rośnie liczba zgonów, w lutym maleje, w marcu rośnie, w kwietniu maleje. Tendencja jest podobna od 2015 roku, ale właśnie najgorzej pod względem umieralności było w 2018 i 2019 roku, a najlepiej w 2016 i 2017.
Kiedy popatrzymy na 2020 rok, to zauważymy większą liczbę zgonów w marcu niż w 2016 i 2017 roku. Trudno jednak na razie porównywać dane rok do roku. Sytuacja osób starszych się na pewno zmieniła.
W jaki sposób?
Polityka społeczna wobec osób starszych nie jest dobrze realizowana. W tym zakresie mamy pewien regres. Pytanie też, czy poziom życia cywilizacyjnego, komfort życia i bezpieczeństwo psychiczne, są na tym samym poziomie, co w latach ubiegłych. To czynniki warunkujące skrócenie lub wydłużenie oczekiwanej długości życia. Jednak jest faktem, że jeśli spojrzymy na umieralność w kwietniu 2020 roku, to jest najniższa od 2015 roku.
No właśnie, a przecież wiele prognoz wskazywało, że w kwietniu nastąpi szczyt zachorowań. Czyli ta pandemia… jest dobra dla zdrowia?
Dziennie w Polsce ogólnie ginie 1163 osób wg danych z 2018 roku. Potwierdzonych chorych na COVID-19 jest ok. 20 000. Podzielmy to przez 38 milionów Polaków. To odsetek populacji dotkniętych wirusem, który wynosi zaledwie 0,05 procent. Śmiertelność (zgony/zakażenia) to ok. 5 proc. zakażonych. Czyli 5 osób na 100 zakażonych umiera. To bardzo mało. Nawet nie nazwałbym tego epidemią, ale stanem przedepidemicznym, bo populacja chorych ciągle rośnie, ale jest na niewysokim poziomie.
Zestawmy to z innymi chorobami. 40 procent Polaków ma alergię, astmę 12 proc., 4 proc. cukrzycę. Jeśli chodzi o przyczyny śmierci to około 50 procent z nas umiera na choroby układu krążenia, a 25 procent z powodu nowotworów. Na łącznie 414 tysięcy rocznych zgonów. Bez porównania z COVID-19. Wrócę więc do pytania, dlaczego nam spadła liczba zgonów. Ponieważ kompletnie zmieniliśmy styl życia.
Co miało największy wpływ?
Ja to widzę w ten sposób: populacja polska w kwietniu udała się na domowe urlopy. Przestaliśmy wychodzić na zewnątrz towarzysko lub do pracy, zamknęliśmy się w domach prowadząc, że tak powiem, "wakacyjny" tryb życia. Sami sobie gotujemy, spotykamy się we własnym gronie, mamy więcej spokoju, snu, higieny, mniej stresów.
Z punktu widzenia zdrowia publicznego, czyli profilaktyki i promocji zdrowia, to poza tym, że zmniejszyła ilość aktywności ruchowej, która dopiero w dłuższej perspektywie przynosi pozytywne (jeśli jest) lub negatywne efekty (jeśli jej nie ma), zachowane zostały najważniejsze czynniki prozdrowotne wpływające na długość życia.
Czytałem też spekulacje, że umarło mniej Polaków, bo był ograniczony dostęp do aptek, więc mniej osób leczyło się na własną rękę lub truło suplementami. Odwołane były też różne zabiegi w szpitalach, więc mniej pacjentów umierało na stołach operacyjnych. I nie zapominajmy też o wypadkach samochodowych, których było mniej przez zmniejszony ruch.
Z wypadkami to fakt, reszta to bzdury. Nie mam na to dowodów, ale mogę wyciągnąć wnioski na podstawie przyczyn zgonów. Pacjenci nie umierają na stołach, a raczej kiedy ich się nie zoperuje. Powikłania śmiertelne pooperacyjne to niewielki odsetek. Raczej może być odwrotnie: przez czasowe zamknięcie szpitali, wzrosła liczba zgonów. Podobnie z lekami: zaprzestanie ich brania, mogło również mieć na to negatywny wpływ. Leki dopuszczane na rynek cechuje skuteczność i bezpieczeństwo. Podawane są, by leczyć, więc chronią przed zgonami, a nie je powodują.
Niewątpliwie mamy mniej zgonów na ulicach z powodu wypadków. W 2019 roku na drogach zginęło 2,9 tysiąca osób. Jednak wypadki i urazy to dopiero trzecia przyczyna przedwczesnych zgonów (ok 5-8 proc.) po chorobach układu krążenia i nowotworach. Mogło to być jednak istotnym czytnikiem mniejszej umieralności.
Na pewno czytał pan tez o branży pogrzebowej, która narzeka na zmniejszone obroty o 40 procent. Wynika to m.in. ze zmniejszonej sprzedaży wiązanek, bo na pogrzeby może chodzić ograniczona liczba osób. Jednak np. w województwie łódzkim liczba pogrzebów zmniejszyła się aż o 10 procent w stosunku do ostatnich 3 lat.
Z perspektywy specjalisty od zdrowia publicznego, nie żałuję, że branża pogrzebowa ma zmniejszone obroty. Mam raczej powody do satysfakcji (śmiech). Każdemu spadły obroty. W gabinetach lekarskich wbrew pozorom są dramatyczne problemy finansowe. Na początku się przecież wszyscy pozamykaliśmy. Moim zdaniem jednak słusznie, bo 30 procent zakażeń było spowodowanych kontaktem z ochroną zdrowia. Trzeba było wprowadzić "kaganiec" sanitarny. To był skomplikowany, intensywny i niestety kosztowny proces edukacyjny i organizacyjny.
Szybko rozwinęły się teleporady, ale powiem szczerze, że odczuwam wtedy ogromny dyskomfort. Pacjent opowiada mi jak się czuje, ale ja to muszę zobiektywizować swoim doświadczeniem, zajrzeniem do jamy ustnej, nosa, dotknięciem węzłów, posłuchaniem jak oddycha. Dzieci przychodzą rzadziej do izby przyjęć, a jak przyjdą, to tylko w gorszym stanie, ze względu na leczenie na odległość. Przeoczane są więc stany alarmowe.
Zamknięcie gabinetów ma więc różne oblicza.
Jednak i tak uważam, że obecna sytuacja jest naprawę świetna. Mamy do tej pory tylko 5 milionów zachowań. Kiedy w lutym poznałem cechy tego koronawirusa i jego możliwości, to spodziewałem się 1-2 miliarda przypadków. Wiedziałem, że jesteśmy wobec niego bezbronni. Obroniliśmy się przed nim nie medycyną, ale działaniami natury organizacji społeczeństwa. Użyliśmy jednego z najstarszych sposobów: jest zaraza, należy chronić wszystkich od kontaktu z chorymi. Każdy ma się schować i zabić okna deskami jak w średniowieczu. Wtedy jeszcze nie wiedziano o tym, czym są wirusy, że maski i rękawiczki pomagają ograniczyć rozprzestrzenianie, ale było wiadomo, że chory zaraża.
Dużo się teraz słyszy, że za mało badamy, dlatego mamy tyle nierozpoznanych przypadków. To nie do końca prawda, bo liczba rozpoznań jest pochodną od ilości zakażonych. Nasza 5-procentowa śmiertelności utrzymuje w średniej światowej. Nie wierzę w ukrytą liczbę chorych, ale na pewno jest większa niż ta oficjalna podawana.
Ten wirus ma niezwykle groźną cechę: potrafi zakażać bezobjawowo. Kolejna fatalna cecha, to potrafi zakażać nawet przed objawami, a te pojawiają się z kolei kilka dni po zakażeniu. Jednak najgorsze jest to, że jest się nim bardzo łatwo zarazić. Przez receptory w nosie przedostaje się do organizmu. Przy ptasiej grypie ginęło 60 procent chorych, ale bardzo trudno się nią było zakazić - wirus musiał się dostać aż do oskrzeli. W przypadku SARS-Cov-2 wszystko mamy "na wierzchu", możemy więc zaciągnąć nosem zakażone powietrze.
Czyli wszystko jeszcze przed nami?
Kiedy porozmawiamy z epidemiologami, to oni powiedzą, że jesteśmy nadal w powijakach. Nawet tam, gdzie chwalą się spadającą liczbą zakażeń. Nawet hiszpanka miała "wzloty i upadki", chodzi o nasilenia występowania epidemicznego i spadki. Szacuje się, że zginęło wtedy od 40 do nawet 100 milionów osób. Wie pan jaka była śmiertelność? Przypuszcza się, że od 1 do 5 procent. Tymczasem przypomnę, że koronawirus ma w Polsce 5 procent, a w Szwecji 12 proc., a więc kilkukrotnie razy więcej niż hiszpanka! A zginęły wtedy miliony ludzi. To pokazuje, że powinniśmy pozytywnie podchodzić do tego, że epidemia nie rozprzestrzeniła się tak gwałtownie.
Niektórzy twierdzą, że wszyscy muszą "złapać" tego wirusa. Wtedy epidemia wygaśnie. Jak to będzie? Zobaczymy. Faktycznie, z teoretycznego punktu widzenia, immunizacja populacji, czyli odporność nabyta powinna być na poziomie 70 procent. Tzn. 7 na 10 osób powinno mieć przeciwciała, by nie rozprzestrzeniać choroby. Jeśli więc mam przeciwciała i spotkam się z osobą, która ich nie ma, to nie zarażam dalej.
Podsumowując: izolacja ma zalety zdrowotne, ale jak wiemy - nie gospodarcze. Jednak tylko w krótkim terminie. Pomimo tego, że wpływa na spadek umieralności, to przecież też nie możemy być stale zamknięci na przymusowym "urlopie". To też niezdrowe.
Ograniczenie wolności człowiekowi korzystnie wpłynęło też na przyrodę. Wróble wróciły do miast, spadło zanieczyszczenie powietrza. To paradoks, ale to zjawisko przejściowe. Musimy wrócić do normalności. Nigdy w historii ludzkości nie mieli tak twardego dowodu, jak istotnie zdrowie wpływa na ekonomię. Widzimy co może spotkać gospodarkę i bezpieczeństwo finansowe całych regionów, jeżeli populacje będą miały kłopoty zdrowotne. Obecna sytuacja jest doskonałą odpowiedzią na pytanie: czy inwestować w zdrowie?