Ten wywiad miał być głównie o sporcie, o komentowaniu. Ale cóż, Przemysław Babiarz wciąż bardzo interesuje się teatrem i kinem i tym tematom poświęciliśmy prawie godzinę. Kiedyś, grając w "Ani z Zielonego Wzgórza", krzyczał "marchewka, marchewka!". Dziś opowiada o fascynacji Tadeuszem Łomnickim i Robertem Więckiewiczem. I o serialu "Ranczo", który czasami zdarza mu się oglądać.
Pamięta pan jeszcze jakąś kwestię z „Ani z Zielonego Wzgórza”?
Chyba nie (śmiech). Pamiętam tylko, że miałem za zadanie jako Gilbert Blythe krzyczeć: „Marchewka, marchewka”!
Chodziło o kolor włosów Ani?
Tak, dokładnie. Ale generalnie mam tak, że dużo lepiej pamiętam teksty z dzieciństwa niż te późniejsze. Nie wiem, może ta pamięć głęboka jest w jakiś sposób zapchana, jak w komputerze. Często śni mi się, że wznawiamy spektakl ze szkoły teatralnej, po tych dwudziestu latach. I ja w pierwszej scenie „Snu nocy letniej” wychodzę jako Lizander i nie potrafię wykrztusić z siebie żadnego słowa. Bo nic nie pamiętam.
Gilbert to była najważniejsza z pana ról?
Nie wiem, czy najważniejsza. Kiedyś po szkole teatralnej zagrałem w takiej sztuce Lucyny Legut, zatytułowanej „Jacek Rozróba”. Byłem tam tytułowym bohaterem, który wyjątkowo nie pojawiał się wcale najczęściej na scenie. Pamiętam, że tam była tak scena. Miałem wziąć solidny rozbieg, pobiec i zrobić taki wymyk na trzepaku. Byłem wtedy świeżo po szkole, w dobrej kondycji fizycznej i popisanie się tym przed kolegami i widzami sprawiło mi dużą frajdę.
Czytałem, że jest pan zafascynowany „Mistrzem i Małgorzatą”. Tkwi gdzieś żal, że nie udało się zagrać w adaptacji Bułhakowa?
Ten utwór jest w moim życiu wszędzie. Pisałem z niego pracę w drugim etapie olimpiady polonistycznej. Czytałem go na studiach częściowo po rosyjsku. Czytałem go z dziesięć razy, widziałem na scenie w reżyserii Macieja Englerta i kiedyś w Wałbrzychu. Dziś już nie powiedziałbym tak. Dziś to już nie jest moja ulubiona powieść. Dziś niezbyt podoba mi się to, jak się w nim ukazuje Chrystusa. On jest tam takim wędrownym kaznodzieją, który boi się kaźni, co dla mnie jest nie do przyjęcia. No i to usytuowanie szatana, ten manicheizm Bułhakowa, gdzie jednak zło wydaje się nieco atrakcyjniejsze.
Kim jest Przemysław Babiarz? Aktorem, któremu nie wyszło i został komentatorem?
Myślę sobie tak – w swoim życiu szukałem zawodu, w którym mógłbym wykorzystać pewne predyspozycje do publicznych występów. I okazało się, że lepszą do tego glebą niż aktorstwo jest dziennikarstwo telewizyjne. Od dziecka interesowałem się sportem, dużo o nim wiedziałem. Poza tym jest jeszcze jedna kluczowa sprawa. Wydaje mi się, że ja lepiej czuję się w wystąpieniach mówiąc tekstem własnym niż tekstem cudzym, którym prawie zawsze mówi aktor. Uczy się go na pamięć i próbuje interpretować.
Pana kolegą ze studiów był Edward Durda. Dziś też jest komentatorem sportowym, pracuje w Canal Plus.
Nigdy nie zapomnę takiego obrazka. Jest 1988 rok, trwają, igrzyska olimpijskie w Seulu. Jest głucha noc, my siedzimy w takiej Sali telewizyjnej w akademiku krakowskim, na Pomorskiej. I siedzi nas tylko trzech. Zmagania oglądam ja, Edek i taki chłopak z Tajlandii, który u nas był na malarstwie. To najlepiej świadczy o tym, że już wtedy była to pasja.
Zakładam, że ma pan sportowców, których najbardziej ceni.
Oczywiście.
A gdyby miał pan wskazać najlepszego aktora? Gdyby to im przyznawano medale?
Ciekawe pytanie, bo zawsze gdzieś w swojej głowie miałem takie klasyfikacje. Kiedyś, jako młody chłopak, było dla mnie oczywiste, że takim wzorcem metra z Sevres jako aktor filmowy i teatralny, był Tadeusz Łomnicki. To chyba najwybitniejszy polski aktor powojenny. Zaraz za nim Zbigniew Zapasiewicz i Gustaw Holoubek. Choć ja przyznam, że szczególnie podziwiałem Piotra Fronczewskiego. Za znakomite operowanie głosem, który dojrzewał w nim wraz z wiekiem. Można by zrobić taki eksperyment – usłyszeć jego głos jako narratora „Czarnych chmur” i porównać go z tym, jaki był później. Wtedy byłoby to widać. Albo ten jego monolog z "Lawy" Konwickiego. Niezwykły.
Ci wymienieni przez pana mają dziś godnych następców?
Jest taki jeden człowiek z mojego pokolenia, którego uwielbiam oglądać. Nazywa się Robert Więckiewicz. Widziałem go w kilku filmach, na przykład w „Ciele” ale też w „Vincim”. I w tym „Vincim”, w tym „trzecim Vabanku”, on stworzył niesamowity duet aktorski z Borysem Szycem. To wielcy aktorzy, o dużych możliwościach. Szyc trochę młodszy. Więckiewicz z kolei – człowiek po przejściach, dość późno wypłynął.
Więckiewicz jako Cuma w "Vincim":
Najstarszy film, z którego go kojarzę, to „Samowolka” Feliksa Falka.
Tak, grał tam jakiś epizod. A w „Vincim” była jeszcze świetna postać komisarza policji. Grał go taki inny zdolny aktor…
Marcin Dorociński.
Tak, Dorociński. I sceny między nim a Cumą, bohaterem Więckiewicza, są wyśmienicie zagrane. „- Siema Cuma, co tam? Benzynkę tankujemy? – To jest diesel” (śmiech). My, ludzie interpretujemy aktorów poprzez to, co widzimy na ekranie. I czasami to jest rzeczywiście zbliżone do ich prawdziwe wizerunku. Ale często jest zupełnie różne. Mój największy podziw budzi aktor, który potrafi się transformować. Łomnicki był w tym genialny, bardzo łatwo przychodziło mu stać się kimś innym. Ale są tacy, którzy pojawiają się na ekranie i od razu robi się dużo ciekawiej. Na których czekasz, aż się pojawią. Na przykład Jan Frycz.
W „Korowodzie Jerzego Stuhra jego świetna scena w Bieszczadach zupełnie nie pasowała do słabego filmu.
Tego filmu chyba nie widziałem. Ale na Youtubie można obejrzeć zapis „Scenariusza dla czterech aktorów”, granego w Krakowie. Sztuka Bogusława Schaeffera, grali w niej dwaj Grabowski, Jan Peszek i właśnie Janek Frycz. I tam jest taka świetna scena, w której Frycz opowiada Andrzejowi Grabowskiemu, jak poszedł do dyrektora i twardo z nim rozmawiał. To jest taki fragmencik, taka etiudka, ale daje możliwość poznania geniuszu aktora.
Wspomniany dialog Frycza z Grabowskim:
Aktorzy, podobnie jak sportowcy, potrafią też błysnąć, by potem na długi czas zaginąć.
Widział pan „Dług”?
Oczywiście.
Andrzej Chyra zagrał tam rolę tak diaboliczną, wcielił się w postać tak złą, a jednocześnie zrobił to tak bardzo sugestywnie. Dla niego ten film był jak powtórne nawrócenie. On kiedyś coś tam grał, coś tam reżyserował. A tutaj zagrał w „Długu” i ludzie sobie nagle przypomnieli, że jest taki aktor.
Lubi pan jeszcze wracać do starych filmów?
Oczywiście. Oglądam sobie filmy z lat 60, 70. czy nawet starsze, jak chociażby „Ewa chce spać” Chmielewskiego i w każdym nich odnajduję rewelacyjne sceny. Wracam też cały czas do serialu mojego dzieciństwa, czyli „Stawki większej niż życie”. Gdy wyszło DVD z całym serialem, od razu je kupiłem i obejrzałem nie wiem który już raz. Przytoczę panu ciekawostkę. Jest tam 18 odcinków i wszyscy kojarzą „Stawkę” jako taki pojedynek Hansa Klossa i Hermanna Brunera, Stanisława Mikulskiego i Emira Karewicza. A ja każdemu zadaję pytanie: w ilu odcinkach zagrał ten Bruner? Wie pan może?
Nie wiem, w co drugim?
W pięciu. Na osiemnaście. To tylko pokazuje, jak musiał to genialnie zagrać Emil Karewicz. I zagrał.
Gdzieś czytałem, że niedawno wybierano najlepszą scenę w historii polskiego kina. Wygrała nauka angielskiego z „Dnia świra”. Też by pan ją wybrał?
Jeżeli już coś z filmów Koterskiego, to zdecydowanie bardziej skłaniałbym się ku scenie z „Nic śmiesznego”, kiedy Pazura dzwoni do kolegi, którego miał zaangażować i tak ślęczy w deszczu i jeszcze pies na niego szczeka.
Pełna scena z budką telefoniczną:
A jeżeli wybierać z całości…
To wskazałbym mój ulubiony film z gatunku tych rozrywkowych - „Vabank”. Tam jest taka scena w hotelu, jak Kramer przychodzi do Kwinty, by wykupić się za dawną zdradę pewną kwotą, proponuje mu pieniądze. Kwinto otwiera drzwi, najpierw widzi samą paczkę, zamyka je. Dopiero potem one się znów otwierają i stoi tam Kramer. Kwinto wtedy jeszcze nie wie, że tamten przyczynił się do śmierci jego przyjaciela, dlatego pieniądze przyjmuje. Trochę ciężko to opowiedzieć. Ale niech pan uwierzy, że to niesamowita scena. Podobnie jak i sam film. Przecież w PRL-u świat przedwojenny zawsze pokazywano z jakoś tak marksistowsko. A to zabijano prezydenta Narutowicza, a to była ta sprawa Gorgonowej. Wie pan, to nie były złe filmy, ale zawsze ten świat międzywojenny był jakiś taki pełen smutku. A tutaj w „Vabanku” on jest na wyciągnięcie ręki. Mamy początek lat 80. I w filmie wykreowany jest świat, dużo barwniejszy i przyjemniejszy od tego, którego człowiek doświadczy, gdy wyjdzie z kina lub domu.
To takie sformułowanie z gwary aktorskiej. Oznacza, że ktoś doskonale wie, czego chce i jest na tym w pełni skoncentrowany. Nigdy nie zapomnę festiwalu szkół teatralnych w Bratysławie. Zastępowałem tam kolegę, grałem u Jerzego Jarockiego, genialny reżyser. Ale był tam też konkurs na monologi dramatyczne. PWST Kraków musiała kogoś zgłosić. Wybrała Dorotę Segdę z jakimś dużym kawałkiem poezji. Nie pamiętam jakim, ale to było coś z Norwida, więc bardzo trudna rzecz w odbiorze. I dla Polaka, i dla obcokrajowca. Pamiętam, że byłem wtedy na scenie i słuchałem tych monologów. Jednego po drugim. Nagle weszła Dorota. I powiedziała ten fragment tak, że na widowni była cisza jak makiem zasiał. Jej interpretacja była wyjątkowa. Dostała za nią nagrodę. Wtedy zrozumiałem, że to właśnie daje widzowi największą satysfakcję. Nawet jak ten nie zdaje sobie sprawy, że tu o to chodzi. Do tego nie trzeba rekwizytów czy dekoracji. Można to zrobić samą poezją, na gołej scenie. A dzisiaj taką Segdę, czy Teresę Budzisz-Krzyżanowską, która kiedyś grała Hamleta…
Hamleta?
Tak, Hamleta. Ona, kobieta. To miał być taki dialog z przeszłością, bo kiedyś to mężczyźni grali kobiece postacie. No więc dzisiaj do takiej Segdy czy Krzyżanowskiej, do takich wielkich aktorek, przykłada się tę samą miarę co do kogoś, kto gdzieś tam wygrał jakiś plebiscyt popularności. Przecież to są zupełnie inne dyscypliny sportu.
Pan teraz ogląda jakieś polskie seriale?
Rzadko.
„Czas honoru”?
Raczej nie. Widziałem parę odcinków „Rancza”. I „Ojca Mateusza”.