Grał w piłkę w Legii. Komentuje mecze ligi angielskiej i polskiej ekstraklasy. Ma swój program "1 na 1". Miał program dla dzieci. Niedawno wydał książkę, dobrze przyjętą. Koniec wyliczanki? Gdzie tam. Marcin Rosłoń wrócił właśnie z Francji, gdzie startował w biegu dookoła masywu Mont Blanc. - Bieganie jest świetną odskocznią - mówi w rozmowie z NaTemat. Jest też o muzyce, walce z kontuzją i gotowaniu.
Tak. Najpierw parzę kawkę, a potem wybiegam do lasu. I robię treningi. O ósmej jestem już wykąpany, mam w nogach sporo kilometrów, do tego zrobione pompki, brzuszki, rozciąganie. I cały dzień z córką Marysią, żoną Kasią, pracą przed sobą. Jestem pełen sił i uśmiechnięty.
Dajesz radę wstać?
Zawsze tak wstawałem. Mieszkałem na Ursynowie, a chodziłem do podstawówki w Centrum. Nie mieliśmy samochodu, jeździliśmy komunikację miejską. Mama do pracy miała jeszcze dalej. Poza tym lubię wcześniej zasypiać. Kiedyś mój trener w Legii, Stefan Białas, powiedział mądrą rzecz. Że jeżeli masz naturalny rytm dnia i nocy, czyli nie jesteś np. górnikiem, to zaśnięcie przed północą daje ci to, że każda godzina snu liczy się podwójnie. Czyli jak wstaniesz o 5.00, kładąc się o 22.00, to twój organizm czuje się, jakby spał osiem czy dziewięć godzin. Bo do północy faza snu jest najmocniejsza. Potem, jak mówił trener Białas, to już tylko takie odbębnianie snu.
Jak to się stało, że piłkarz, potem dziennikarz, stał się ultramaratończykiem?
Miałem sąsiada w bloku, w jednej klatce schodowej. Człowiek, który jeszcze jakiś czas temu był normalnym gościem zza biurka, z dwunastokilogramową nadwagą, stukającym non stop w klawiaturę. Postanowił wziąć się za siebie. I wiesz co? Ten sam człowiek od kilku dni jest rekordzistą Polski w biegu dobowym. Przebiegł 254 kilometry w ciągu 24 godzin, jest trzeci w Europie.
Piotr Sawicki.
Zgadza się. On mi udowodnił, że pracując nad sobą regularnie przez 10 lat można osiągnąć tak wiele. Że można tak całkowicie się zmienić. Pomogła też praca u boku Tomka Smokowskiego, który już wtedy miał na koncie swoje maratony. Chciałem być trochę taki jak oni.
Rosłoń w swoim programie "1 na 1" przepytuje Marcina Dorocińskiego:
Niedawno byłeś na wymarzonym biegu dookoła Mont Blanc. Co czuje człowiek, który na takich zawodach musi zejść z trasy?
Najpierw był ból, on był w ogóle nieodzowną częścią tego przedsięwzięcia, lecz ten męczył już od trzech miesięcy. Na pewno czułem żal, bo to jest mój wymarzony bieg, który bardzo chciałem ukończyć. Ale spokojnie, ten bieg jest jeszcze przede mną. W tym roku trasę skrócono do 100 km. To nie było ta pełna trasa, licząca 168km, o której wszyscy marzą.
To było lewe ścięgno Achillesa, prawda?
Już w sierpniu startowałem w takim biegu o nazwie Chudy Wawrzyniec. 54 km, nie policzę ile to było kroków, ale na pewno tych kroków było tyle samo ile uczuć bólu. Próbowałem to potem jakoś podleczyć, ale to nie jest łatwe. Na Ultra Trail du Mont Blanc nastąpił moment, gdy serce mogło, płuca, mięśnie też, ale ścięgno nie nadążyło. Na zbiegach była katastrofa.
18 września ma być w CANAL+ Sport twój reportaż z Francji, z cyklu "Sport bez fikcji". Wymyśliłeś już tytuł?
Pewnie będzie taki, jaki miał być, czyli "Morderczy bieg". Nie należy się tutaj spodziewać jakich wywrotek, wielkich nieszczęść. Tytuł odnosi się raczej do tego, że to wielkie wyzwanie. Chcę w tym materiale pokazać organizację całego festiwalu. To, jak wielkim przedsięwzięciem jest zorganizowanie czterech poważnych biegów dla sześciu tysięcy biegaczy. Ile osób jest w to zaangażowanych, jak wiele profesji. Równolegle bohaterami będą oczywiście ludzie - zawodnicy, którzy podejmują wielkie wyzwanie i walczą ze swymi słabościami. No i ten piękny masyw Mont Blanc.
Sam to kręciłeś?
Nie, mieliśmy ze sobą trzy kamery. Jedną, taką małą, cały czas miałem ze sobą na trasie, nawet po zejściu rejestrowałem nią zmagania innych zawodników. Była też większa kamera, pojechał ze mną kolega z redakcji, który zna dobrze języki. Wiesz, to jest Francja, ja do nich mówię moim angielskim, a oni chcieliby usłyszeć swoją mowę (śmiech).
Jeden program o bieganiu już w CANAL+ jest. Kto wymyślił "O co biega?"?
W naszym budżecie znalazły się pewne rezerwy i postanowiliśmy działać. Szkielet programu stworzyłem z Tomkiem Smokowskim, który dorzucił do tego swoje propozycje. No i działamy.
Wydaje mi się, że programy o bieganiu to pewna nisza.
Dokładnie. Zależy nam na tym, by każdy odcinek "O co biega?" był o czymś innym. By nie było tak, że jeden jest kontynuacją drugiego. W każdym odcinku mamy po kilka materiałów. Jeden dla amatorów, drugi dla półamatorów, którzy biegają szybko, ale jeszcze daleko im do zawodowców. Mamy też sekcję profi. Cieszę się, że powstał ten program. Robię go z dwójką młodych ludzi - Kubą Polkowskim i Anitą Mazur - którzy niedawno złapali biegowego bakcyla i teraz dycha to dla nich nie problem. To się rozkręca przez pączkowanie. Teraz nadajemy na tych samych falach.
Na blogu napisałeś, że przez ostatnie trzy lata przegiąłeś z treningiem.
Gdy powstał program, chciałem za wszelką cenę pojawiać się na różnych zawodach. A jak już tam będę, to przecież powinienem wystartować, tak? Bo będzie lepszy materiał, więcej do pokazania widzom. No i startowałem. Niedawno policzyłem sobie, w ilu startowałem biegach w tym czasie. W większości z nich z bólem. Zrozumiałem, że to się musiało stać. To tak jak z piłkarzem, którego długo coś boli, wychodzi na mecz i po dwunastu minutach strzela mu mięsień. Cóż, dostałem nauczkę.
Przyznałeś, że biegałeś "na szagę". Czyli na skróty.
To jest tak, że wielu biegaczy przygotowuje się pod konkretne imprezy. Dwie, trzy na rok. Myślę teraz o moim 2010 roku i tam jest tak: kilka maratonów, biegi górskie, Bieg Rzeźnika, setka w Kaliszu po płaskim i codzienne treningi. Jak na początkującego biegacza to bardzo dużo. Gdzieś zatraciłem proporcję. Startowałem tu i tam, i jeszcze w innym miejscu. Mogłem powiedzieć sobie, że poświęcę teraz cztery miesiące, by przygotować się na konkretny wynik. Ale zaraz potem myśl: "A co, jak przyjdzie kontuzja i nic z tego nie będzie?". Mam takiego znajomego biegacza, trenuje w lesie Kabackim. Gość nazywa się Mika, jest ode mnie kilkadziesiąt lat starszy. I on mnie pyta rok temu: - Ile lat biegasz? Ja do niego, że dwa. A on mówi: - Słuchaj, twoje najlepsze wyniki przyjdą po pięciu latach. Czekam i cały czas szukam swojej drogi w tym wszystkim. Jeszcze nie wiem, która jest najlepsza.
Na najtrudniejszych biegach zawsze jest moment, gdy dopada cię wielki kryzys. Gdy przychodzi zwątpienie i trzeba je jakoś zwalczyć. Masz na to jakiś swój sposób?
Brzmisz, jakbyś też tego kiedyś doświadczył.
Pod koniec Biegu Rzeźnika kiedyś liczyłem kroki. Postanowiłem, że co dwieście wolno mi chwilę odpocząć.
Moim sposobem jest myślenie o tym, co jeszcze przede mną. Dzielę sobie wyścig na etapy i tłumaczę sobie, co teraz mam do zrobienia.
"Step by step", trochę jak u Beenhakkera.
Właśnie. Nie oglądaj się, nie napawaj się jakimś sukcesem. Nie myśl o tym, że jesteś wielki bo pokonałeś tamto wzniesienie. Przecież za chwilę może przyjść kryzys. Postanowiłem wyrzucić ze swojego słownika parę słów. Wyrazy, takie jak "mógłbym", "chciałbym", "gdybym", "zrobiłbym". W zeszłym roku też byłem w Chamonix, wtedy ukończyłem TDS, bieg na 120 kilometrów. Przed setnym kilometrem byłem przed pewnym wielkim wzniesieniem. Była noc, ciemno. Odwracam się i na poprzedniej górze widzę przemieszczającą się w dół falę czołówek i dalej, w dolinie też światełka. A jak spojrzałem przed siebie na górę, to tam było tylko jedno źrodło światła. Jedna osoba, odwróciła się w pewnej chwili. Pomyślałem sobie wtedy, jak bardzo jej zazdroszczę, że jest już tam. Po chwili się zganiłem. I powiedziałem do siebie: "Stary, ty nie masz zazdrościć, to inni mają zazdrościć tobie, że już jesteś w tym punkcie". I to mnie pchało do przodu. Oczywiście, byłem wyczerpany. 200 kroków, siadam na kamieniu. Potem znów to samo. Ale jak dotarłem do tamtej lampy punktowej, wiedziałem, że zrobiłem dużo.
Rosłoń i jego żart w "Lidze Plus Extra". Oceńcie sami.
To prawda, że byłeś wtedy po raz pierwszy w Alpach? W tak wysokich górach?
A wiesz czemu tak było? Całe życie byłem piłkarzem. Moi znajomi z podwórka jechali z rodzicami w góry, a ja śmigałem na zgrupowanie. Jak teraz wybierałem się na biegi i spałem tam w schronisku czy pod namiotem, miałem takie wrażenie, że nadrabiam w ten sposób zaległości z dzieciństwa.
Biegłeś dookoła Blanca. Nie pojawiła się myśl, że fajnie byłoby tam kiedyś wejść?
Była. Organizatorzy zafundowali nam wjazd kolejką na Aguille du Midi. Ponad 3800 metrów wysokości, tylko kilometr niżej niż szczyt i stosunkowo blisko wierzchołka. Stałem tam sobie i widziałem ludzi, którzy powolutku wspinali się po lodowcu. Zafascynował mnie ten widok, nie chciałem stamtąd wracać. Myśl się pojawiła, ale pomysł nie spodobał się żonie. Wiesz, ja mam dwuipółletnią córeczkę.
To nie jest jakaś wyjątkowo trudna góra.
Byłeś?
Nie, za rok planuję spróbować. Podobnie jak Elbrus. Na ten drugi szczyt jest nawet bieg, w którym Polacy biją rekordy.
Słyszałem o tym. Ale to kompletnie nie moje środowisko. Nigdy nie będę świetnym biegaczem górskim. Co ja mam koło domu? Kopę Cwilę i górkę Kazurkę. Tam raczej nie ma podejścia, które ma dwa kilometry. Mogę pokonywać takie wzniesienie sto razy na jednym treningi ale to nie będzie to samo.
Bieganie wyrabia charakter?
Pozwala zrozumieć, że w ludzkim organizmie tkwi olbrzymi potencjał. Czytałeś książkę "Niezłomny" Laury Hillenbrand?
Nie, nie miałem okazji.
To sobie przeczytaj, koniecznie. To nie jest stricte o bieganiu, ale jest tam taka postać, autentyczna, Louis Zamperini. On ma wielki talent do biegania, zdobył nawet medal na igrzyskach w Berlinie w 1936 roku. A potem przeżywa całą wojnę w obozie jenieckim. Jest nieludzko, niehumanitarnie traktowany przez innych, a jednak sobie z tym radzi. Potrafi się wydźwignąć z każdego kryzysu.
Do czego masz większy talent - do biegania czy do gry w piłkę?
Do gry w piłkę. Taki, na ile wystarczyło. Najpierw oceniał go pan od wuefu, oceniali najbliżsi, potem trenerzy. Jako junior byłem bardzo przeciętny, potem przyswajałem taktykę i zrozumienie gry. Nie byłem wybitnym piłkarzem, ale osiągnąłem tyle, że mogłem wziąć do ręki ten medal za mistrzostwo Polski z Legią i powiedzieć sobie, że było warto odpuścić te wszystkie wyjazdy z kumplami nad morze czy pod namioty. A bieganie? Jestem dość ambitnym, przeciętnym amatorem. Człowiekiem, który jeszcze nie złamał trzech godzin w maratonie. Ale pewnie w końcu to zrobię.
W bieganiu jesteś sam, nie ma kolegów z drużyny.
To jest takie super poznawanie siebie. Jesteś sobie sam dietetykiem, lekarzem, masażystą, trenerem. Przez trzy lata biegania dowiedziałem się dużo więcej o Marcinie Rosłoniu niż przez cały ten czas grania w piłkę. Poza tym bieganie to odskocznia od wszystkiego. Lecę do lasu i jestem sobie tam sam, wymijam przypadkowych ludzi. A wszystko to wśród natury.
Załóżmy, że masz taki wybór. Albo udział w Ultra Trail de Mont Blanc, albo ostatnia kolejka Premier League. I mecz, decydujący o tytule mistrza.
Ale ja bym grał w tym meczu? (śmiech).
Myślałem raczej o komentowaniu.
Te terminy się na siebie nie nakładają. Ale ok, hipotetycznie. Sadzę, że są w naszej redakcji osoby, które mogą skomentować to za mnie. A ja mogę pobiec. I coś nakręcić. W ten sposób CANAL+ ma dwa dobre materiały. Ambicje czasami trzeba odłożyć do kieszeni. To mógłby być właśnie taki przypadek.
Rosłoń jako prowadzący program "Eurofan" w teleTOON:
Słyszałem, że lubisz rap. Słuchasz czegoś, biegając?
Nie słucham muzyki. Kiedyś wybiegłem, włączyłem sobie Alliance Ethnik. na początku było nawet fajnie. Ale potem spadła mi słuchawka, raz, drugi, męczyło mnie to. Ktoś cię nagle wymija, jakieś lęki cię łapią. Muzyka przy bieganiu to nie jest mój świat. Wolę podziwiać naturę. Ostatnio biegnę, a tu dziki lecą obok mnie, dzięcioł stuka w to samo drzewo, gdzieś pojawia się sarna.
Ale rapu słuchasz?
Słucham wszystkiego. Moja mama zaraziła mnie miłością do piosenkarek z lat 70. i 80. Kojarzę piosenki Krystyny Prońko, lubię piosenki Edyty Geppert, Alicji Majewskiej, Hanny Banaszak. Ale fakt, że wychowałem się w blokowisku na Ursynowie, gdzie rządził Gangstarr, kawałki Public Enemy, Run-DMC.
Mam z "Forresta Gumpa". "I'm still running against the wind". "We were young and strong, we were running against the wind". Piosenka, która mi przypomina, że jak biegniesz, to zawsze są jakieś przeciwności losu. Bo kiepska pogoda. Bo zmęczenie. Bo mało czasu i jak skończysz, to zaraz musisz przebierać się i lecieć do pracy.
Piłka, komentowanie, bieganie, muzyka.
Jeszcze jest gotowanie.
Lubisz?
Lubię, kiedyś sobie założyłem, że będę codziennie gotował jedną potrawę. Kiedyś upiekłem chleb. Najdroższy chleb świata, bo kosztował mnie 150 złotych. Tyle mnie kosztowało uzupełnienie złamanego zęba szóstki. Chciałem ten chleb zjeść, bo środek był bardzo dobry. Ale skóra była tak skostniała, że trzeba było siekierą ją ciąć (śmiech). Nie dziwię się żonie, że od razu zrezygnowała.
Napisałeś też książkę "Mowa trawa", o slangu piłkarskim. To była przyjemność?
Wielka frajda. Fajnie, że to wydano i odebrano dość pozytywnie. Nie goniłem za zarobkiem, nie traktowałem tego jak obowiązek. Chciałem w tej książce pokazać, jak język piłkarski różni się od tego normalnego. Na boisku słyszysz, że "czwórka", "dwójka" i wielu pewnie nie wie, że chodzi o mięśnie. A jak już wiedzą, to nie każdy wskaże, który jest czworogłowy, a który dwugłowy. Ostatnio dowiedziałem się, że nie o wszystkich słowach napisałem. Że jest zwód, to przełożenie piłki, o którym mówi się "dookoła świata", pominąłem też "sombrero".
Potrafiłbyś powiedzieć teraz zdanie, które byłoby zrozumiałe na boisku, ale nie dla przeciętnego Polaka?
Cała niemal noc na zdjęciach, mecz spania po biegu, czyli 90 minut bez przerwy, haha. Achill naparza i piecze, ale nawet trochę podbieguję z kamerką po łatwiejszych ścieżkach. Chyba gorzej nie będzie :)! Oczy mi się pocą co chwila, gdy krzyczę: BON COURAGE!, a ultrasi uśmiechają się w bólu i walczą! Jak ja im zazdroszczę! Pogoda szaleje, teraz czas na wiatr zimny jak lód, brrr! Góry za mgłą, czas na punkt kontrolny w Argentiere, ostatni przed metą!
Rosłoń, o bólu:
na swoim blogu na stronie Canal+
Ja po moich dwóch kolejnych wizytach w Chamonix dzielę jednak ból na dwa podstawowe rodzaje, przeżyłem oba właśnie w Alpach. Przed rokiem też siedziałem w kamizelce i koszulce finiszera TDS, przetrwałem w niezłej formie 120 kilometrów i 23 godziny 25 minut na górskiej trasie i wydawało mi się, że jestem niezłomny. Ale teraz raptem po 31 kaemach całym sercem, w części głową i wszystkimi mięśniami, chciałem, a nie byłem w stanie ciągnąć nawet do następnego punktu w Le Balme z kontuzją. Organizm nie jest jednak taki naiwny. To nasza walka, nasz pojedynek. Ja go zmuszam, a on się poddaje torturom biegowym, lecz przychodzi moment, gdy sam zaciąga hamulec ręczny. Musi to zrobić drastycznie, bo inaczej raczej nie zwolnię.
Rosłoń, o łączeniu biegania z pracą:
w rozmowie z Kubą Polkowskim dla dla Weszlo:
Staram się wybierać takie dni na bieg, kiedy mecz jest wieczorem, żeby już nie wpadać do budynku w godzinach szczytu, bo wiadomo, że tak do 17.00 życie w Canal+ toczy się jak w każdej korporacji. Dlatego przeważnie wybieram sobotę albo niedzielę. Na przykład ostatnio wracałem z Gdańska wraz z Grzegorzem Mielcarskim oraz Darkiem Motałą i wysiadłem w Legionowie, bo miałem trening 30 kilometrów do zaliczenia. Oni zabrali moje rzeczy, ja się przebrałem w pociągu i przyleciałem do Canal+ w dwie godziny i piętnaście minut.