"Libacja na skwerku" we Wrocławiu jest jedynym z najważniejszych wydarzeń w historii polskiego internetu. Dziś mija dokładnie 10 lat od niesławnego artykułu, który już w chwili publikacji stał się memem, ale i pewnym symbolem i przestrogą.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
"Policjanci dostali dzisiaj zgłoszenie, że na skwerku w jednym z wrocławskich parków grupka mężczyzn pije alkohol. Gdy funkcjonariusze przyjechali na miejsce okazało się, że nikogo tam nie ma" – tak brzmi pełny tekst artykułu zatytułowanego "Wrocław: Libacja na skwerku" z 21 sierpnia 2010 roku.
Artykuł o libacji na skwerku bije rekordy popularności
Wiekopomny artykuł zebrał do dziś niemal 500 komentarzy, ciągle jest czytany (po tylu latach musi mieć miliony wyświetleń) i przywoływany przez internautów. Jest taką nostalgiczną przystanią dla starych internetowych wyjadaczy oraz kopalnią zgryźliwych i dowcipnych komentarzy. Wciąż dopisywane nowe.
Skwerek stał się legendarnym miejscem w internecie, podobnie jak słynna rampa, z której zeskoczył "Paweł Jumper". Co roku w sieci obchodzona jest rocznica libacji, tak jak i urodziny pewnego kibica Legii, którego skan dowodu z symbolem klubu w podpisie także stał się memem. Takie perełki się chyba nigdy nie znudzą.
Ludzie do dziś zastanawiają się też, kto mógł wpaść na pomysł publikacji tak krótkiej depeszy o dosłownie niczym. My już wiemy.
Trudne początki dziennikarstwa internetowego w Polsce
– Portal "Gazety Wrocławskiej" był wtedy jeszcze nowy, miał krótką historię bytności w sieci. Wtedy na dobre ruszyły serwisy regionalne w Polska Presse. Wiele procesów redakcyjnych jak np. dyżury internetowe dopiero się wykształcało. Teraz to rzecz naturalna, dekadę temu internet, także umiejętności redaktorów były zupełnie inne – mówi naTemat Paweł Nowacki, ówczesny koordynator ds. rozwoju serwisów regionalnych.
A takie były okoliczności powstania TEGO artykułu: – Dziennikarka miała dyżur. Był wtedy prikaz z centrali, w którym zresztą miałem swój udział, że trzeba pielęgnować dział z aktualnościami i regularnie dodawać nowe informacje. Redakcja ustaliła chyba, że mają być cztery na godzinę. I dlatego trzeba było "produkować" newsy – wspomina.
Czy z perspektywy koordynatora było mu jakoś wstyd za ten artykuł? – No, nie do końca. Z jednej strony była silna krytyka, również wewnętrzna. Z drugiej, takie wpadki zdarzają się przy pracy. Gdyby tak przyjrzeć się pracy innych redakcji, to niemal wszyscy mają sporo na sumieniu – przyznaje mój rozmówca.
Paweł Nowacki już od 7 lat nie pracuje w Polska Presse, ale nie rozstał się z mediami. Prowadzi swoją firmę konsultingową DigitalFlow.pl. Redakcjom, ale i studentom przedstawia przykład "Libacji na skwerku” jako pewną przestrogę.
– Praktycznie na każdych zajęciach na uniwersytecie SWPS i szkoleniach podaje to jako przykład nadgorliwej nadinterpretacji decyzji, a przede wszystkim jako wyścigu o statystyki, oglądalność. Redakcjom radzę dziś, by odchodzili od metodologii "produkcji kontentu" na rzecz tworzenia mniej, ale bardziej jakościowych materiałów oraz zrozumienia potrzeb odbiorców - mówi na koniec.
A tak powstała memiczna depesza
Wrocławski "Super Express" dotarł do autorki sławetnego artykułu. Martyna Jurkiewicz była wtedy 22-letnią, początkująca dziennikarką. Opisała, jak dokładnie wyglądały kulisy tego wydarzenia.
Typowy lokalny dziennikarz na swoim dyżurze obdzwania wszystkie służby (policja, straż pożarna, pogotowie) by dowiedzieć się, czy coś się dzieje na mieście. To praktyka stosowana na długo przed internetem. Tyle tylko, że nie każda interwencja lub stłuczka trafiała potem do gazety czy wiadomości radiowych.
Przez wspomniany wcześnie prikaz, trzeba było dodawać newsy, nawet jak nic konkretnego się nie wydarzyło. Dziennikarka wykręciła numer na policję. Taki był zapis rozmowy z poirytowanym (nadmiarem telefonów z "żebraniem") o newsy dyżurnym.
– Panie dyżurny, czy coś się dzieje? – zapytała dziennikarka.
– Nie – odparł policjant.
– A może jednak, cokolwiek?
– NIE, NIE, NIE.
– To jaką mieliście ostatnią interwencję?
I wtedy, dyżurny opowiedział zdesperowanej dziennikarce o libacji-widmo. – Wiem, że ta depesza, to zaprzeczenie wszystkiego co ma związek z dziennikarstwem. No ale nie miałam innego wyjścia. Musiałam coś wrzucić w sieć, a nic innego nie miałam! Atmosfera w pracy nie była przyjemna, więc popełniłam swoje słynne dzieło – wspomina "SE" pani Martyna.
Niedługo po tym zakończyła swoją przygodę z dziennikarstwem. Sama zrezygnowała. Chciała działać w PR, potem startowała na sołtysa, ale nie zgarnęła stołka. Obecnie jest szczęśliwą mamą i przewodniczącą koła gospodyń wiejskich. Na artykuł reaguje z uśmiechem.