– Myślałem, że po pól roku powrócimy do normalności, a ja będę miał pamiątkę z tych dziwnych czasów – mówi naTemat Przemysław Błaszkiewicz. Jest pielęgniarzem na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym w szpitalu im. J. Strusia w Poznaniu. Hobbystycznie zajmuje się fotografią, a jednym z jego projektów jest dokumentacja pracy medyków w czasie pandemii koronawirusa.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
Mój rozmówca ma 41 lat, a jako pielęgniarz pracuje od 16 lat. Ma poniekąd szczęście w nieszczęściu. Przez pandemię jego szpital został przekształcony w zakaźny, ale z drugiej strony ma dostęp do miejsc i sytuacji, o których może pomarzyć zwykły fotoreporter. Jego pandemiczne zdjęcia budzą grozę i pokazują, jak wygląda walka z COVID-19 na pierwszej linii frontu. Część jego prac możemy podziwiać na Instagramie, ale potężną bazę koronawirusowej fotografii odszukamy na jego profilu na Flickrze. Na razie nie zapowiada się na to, by baza zdjęć przestała być aktualizowana.
Żyjemy w czasach, w których mnożą się teorie dotyczące przyczyn pandemii. Staram się przechodzić obojętnie obok tego wszystkiego. Patrzę na to pobłażliwie. Jestem tolerancyjny, ale do czasu, kiedy ktoś mnie przekonuje do tego, że pandemii nie ma. Proszę sobie wyobrazić sytuację, w której niektórzy moi znajomi mówią, że jestem oszukiwany i jak sam mogę uczestniczyć w tym kłamstwie. Jest to tak absurdalne, że wywołuje we mnie śmiech.
Charakter pana pracy sprawia, że jest pan rzeczywiście na pierwszej linii frontu i widzi chorych na własne oczy.
Pobieram wymazy, wierzę paniom w laboratorium, które raczej nie są częścią większej konspiracji i widzę wynik pozytywny lub negatywny. Pojawiają się u nas pacjenci z bólami głowy, dusznościami, podwyższoną temperaturą, zaburzeniami smaku i węchu. To się naprawdę dzieje. Może też kwestia proporcji. Ja doświadczam tego w dużym stężeniu. Kiedy ktoś czegoś nie widzi na własne oczy, to rzeczywiście może w to nie wierzyć.
Trochę jak z teorią o płaskiej Ziemi...
Trochę tak, bo tylko astronauci w kosmosie na własne oczy widzą kulistość naszej planety.
Jak zmieniła się pana praca od czasu pandemii?
W gruncie rzeczy spektakularnych zmian nie ma. Dalej opiekuję się chorymi ludźmi. Ograniczyliśmy się tylko do pacjentów, którzy są podejrzani lub zakażeni koronawirusem. Do tej pory ratowaliśmy ludzi w nagłych sytuacjach, z urazami, bólami w klatce piersiowej. Na nasz oddział ratunkowy wciąż trafiają takie osoby, ale które z jakiegoś powodu mogą być chorzy na COVID-19 – byli na kwarantannie lub mają któryś z objawów. I stanowią zagrożenie epidemiologiczne dla ludzi z "normalnych" szpitali.
I u wielu pacjentów potwierdza się obecność koronawirusa?
Moja prywatna statystyka z dyżurów to od 10 do 20 proc. osób, które przyjmujemy, ma pozytywny wynik testu. Pomijając to, mamy bardzo duży ruch na oddziale. Liczba pacjentów wzrosła mniej więcej w tym samym czasie, gdy w mediach zaczęły padać kolejne rekordy zakażeń przekraczające 600-700 chorych.
Dużo jest u was przypadków śmiertelnych? Widzi pan śmierć na własne oczy?
To akurat dzieje się na innych oddziałach. Do naszych drzwi ustawiają się pacjenci na samym początku, widzimy ich przerażone twarze z objawami. Najcięższe przypadki trafiają na oddział intensywnej terapii, pod respirator i wielotygodniowe leczenie. Jednak owszem, zdarzały się sporadyczne zgony, kiedy pacjent trafiał do nas w skrajnej niewydolności oddechowej. Niestety nie udawało im się pomóc. Więc omijają mnie dramatyczne sytuacje, ale to raczej dobrze.
Na pewno zmienił się też u was "strój roboczy".
Tak, skafandry nosimy od początku pandemii. Na początku w marcu brakowało sprzętu, więc nosiliśmy sprzęt wojskowy z rezerw, chemiczny, bezpieczny do walki z ebolą. Ściągając go wylewałem z niego szklankę wody. To był mój pot. Nie dysponowaliśmy wtedy niczym lepszym. Jednak nawet te ostatnie upały powodowały, że w nowych skafandrach praca była męczarnią.
A do tego 24-godzinne dyżury.
Każdy oddział wypracowuje sobie zmiany. Mój rekord to 5 godzin w strefie. To była jednak wyjątkowa sytuacja. Maksymalnie staramy się zmieniać co 4 godziny. W największe upały skracaliśmy to do 2 godzin. Kadra pielęgniarska nie jest niestety najmłodsza – średnia to 52 lata. Dla takich osób praca w skafandrze to prawdziwa katorga.
Czy boi się pan zakażenia? Czy od marca już przestał się pan tym przejmować?
Zrobiłem jedno zdjęcie z windy z ratownikiem i pacjentem. Takie sytuacje w ciasnych pomieszczeniach, które trwają zaledwie kilkadziesiąt sekund, sprawiają, że do głowy przychodzą różne wątpliwości. Czy moje środki zapewniają mi odpowiednie bezpieczeństwo? Czy skafander jest szczelny? A obok wiozę kaszlącego pacjenta z wynikiem dodatnim. Na co dzień w wirze pracy nie ma czasu na takie rozmyślania. Na marginesie dodam, że jeszcze nie zdarzyły się zakażenia z powodu źle założonego lub zdjętego skafandra. Każdy zna na pamięć całą procedurę i robi to wręcz mechanicznie.
Sytuacja jest fatalna, ale bardzo "malownicza". Widać to po pana zdjęciach, które wyglądają jak z hollywoodzkiego thrillera o epidemii lub filmu post-apokaliptycznego.
Wszyscy pamiętamy marzec, kiedy to wszystko się zaczynało. Staliśmy się "mięsem armatnim". Nie byliśmy na to przygotowani – mentalnie i fizycznie. Musieliśmy szybko przebudować szpital i nauczyć się jak operować w skafandrach – nawet tego jak używać strzykawki w trzech parach rękawiczek. Udało nam się jednak sprawnie przystosować.
Wiedzieliśmy jak sobie radzić w przypadku masowych katastrof jak np. zawalenie budynku lub zderzenie kilku autobusów. Nikt nie jest tak naprawdę gotowy na sytuacje w stylu średniowiecznych zaraz czy post-apokaliptycznych filmów.
Dlaczego zaczął pan dokumentować swoją pracę?
Ta nowa rzeczywistość jest w pewien sposób inspirująca. Dlatego zawsze na dyżur biorę ze sobą aparat fotograficzny. Nie za każdym razem oczywiście uda mi się zrobić zdjęcie. Na początku nie podejrzewałem, że potrwa to aż tak długo. Myślałem, że po pól roku powrócimy do normalności a ja będę miał pamiątkę z tych dziwnych czasów.
Które zdjęcie jest pana ulubionym?
Jest na nim sześciu medyków, którzy przekładają zaintubowaną pacjentkę. Jeden z nich ma na nogach czerwone worki na śmieci. To był początek kwietnia, kiedy właśnie było kiepsko ze środkami ochrony osobistej. Dziś już na szczęście nie musimy tak zabezpieczać butów.
To jedno z niewielu pańskich kolorowych zdjęć ze szpitala.
To wina szpitalnych świateł. Pomieszczenia są niedoświetlone i przez to zdjęcia nie wychodzą, są niewyraźne lub nieciekawe. Przejście na kontrastującą czerń i biel podkręciły efekt artystyczny i klimat. Koloru używam, kiedy chce coś podkreślić, jak właśnie symboliczne czerwone worki na nogach.
Jednak pomimo tego i tak widziałem komentarze koronasceptyków, którzy zarzucali, że na tych zdjęciach nie widać pandemii, są puste sale, pojedynczy lekarze. Tak jak np. płaskoziemcy nie wierzą w zdjęcia NASA. Co pan na to?
Są dwa powody tego stanu rzeczy. Po pierwsze: fotografując nie zapominam, że jestem w pracy. Posiadam zgody od szpitalnego inspektora danych, ale pacjenci są poddawani mojej opiece, więc chcę również uszanować ich prywatność. Jeśli już się pojawiają, to tylko plecy i inne nieidentyfikowalne części ciała.
Druga rzecz, to specyfika tej pracy. Owszem, bardziej „malowniczo” wyglądałyby stosy ludzi na korytarzach. Jednak podstawą działania szpitala zakaźnego jest izolacja. Każdy pacjent trafia u nas do osobnego pomieszczenia. Nawet kiedy z grupą wybieram się na rentgen klatki piersiowej, to każdego transportuję pojedynczo w windzie. To też jest przygnębiające dla samych pacjentów, którzy spędzają wiele godzin w oczekiwaniu na wyniki i diagnostykę w kompletnej samotności.
Dzieciaki wróciły do szkół, dorośli z urlopów, zaczyna się jesień. Co prawda pierwsza fala u nas nigdy nie minęła tylko ciągle trwa, ale jak pan widzi naszą przyszłość?
Jestem tylko szeregowym pracownikiem. Pokładam więc wiarę w ludzi lepiej ode mnie wykształconych i doświadczonych, którzy znają się na rzeczy i obecnej sytuacji. Jestem jednak pesymistą. Widzę przecież jak prezentuje się rzeczywistość na ulicach całej Polski i podejście do zalecanych środków ochrony osobistej.
Jesień zawsze była dla nas okresem wzmożonej pracy ze względu na nowe wirusy grypy i przeziębienia. Teraz będzie więc jej jeszcze więcej. Jak potoczy się historia tej pandemii? Naprawdę nie wiem. Jestem pesymistą, ale chciałbym uwierzyć w to, że ludzkości jeszcze raz stanie na wysokości zadania i sobie z tym wszystkim poradzi. Myślę jednak, że do tego czasu powstanie jeszcze kilka dobrych zdjęć.