Dusząc się, 2,5 godziny wisiałam na telefonie, by dowiedzieć się, co robić. Czeka nas koszmar
List czytelniczki
05 września 2020, 17:33·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 05 września 2020, 17:33
Na samą myśl o tym, co czeka nas jesienią, robi mi się słabo. Kiedy obok koronawirusa zaczną pojawiać się inne choroby. Lekarz przez telefon nie będzie przecież wstanie odróżnić grypy czy zapalenia oskrzeli od koronawirusa. Każdego na test nie wyślą, a jak długo szef pozwoli pracować z domu? Już teraz system jest niewydolny. Przekonałam się o tym parę dni temu, wisząc ponad dwie godziny na telefonie, kiedy chciałam się dowiedzieć, co mi jest.
Reklama.
Zaryzykowałam i pojechałam na wakacje za granicę – do Grecji, gdzie bezpieczniej jest niż nad polskim morzem. Wiem, bo tam kończyłam tegoroczny turnus. Pilnowałam się: maseczki, higiena rąk, trzymanie dystansu społecznego, unikanie tłumów.
Przeszło tydzień po urlopie, kiedy w Polsce pogoda zrobiła się już bardziej jesienna, zaczęłam się gorzej czuć. Klasyczne przeziębienie: ból gardła, delikatny katar. Wiadomo, pewnie mnie przewiało na rowerze. W czasie pandemii staram się tylko tak poruszać, unikam jak ognia komunikacji miejskiej.
Ale w niedzielę do tych objawów dołączył kaszel – suchy, męczący. Nie dawał spać – bo głównie nocami się nasilał. Normalnie – gdybyśmy nie żyli w czasie pandemii koronawirusa – pewnie wzięłabym aspirynę, witaminę C i zignorowałabym te objawy.
Ale... żyjemy w nienormalnych czasach, a pandemia powinna nas zmuszać do większego dbania nie tylko o siebie, ale i otoczenie. Poprosiłam więc szefa o pracę z domu, by – nie daj Boże – nikogo nie zarazić wirusem.
Wcześniej skonsultowałam się z telefonicznie z lekarzem z prywatnej opieki zdrowotnej. Poprosił o zdjęcie gardła, kiedy wypowiadam słynne "aaa". Wysłałam. Zadał kilka standardowych pytań, po czym nakazał 10-dniową izolację i przepisał leki. Jeśli po trzech dniach objawy nie miną, "natychmiastowa konsultacja" albo prędka wizyta w szpitalu zakaźnym.
Wykupiłam leki. Brałam, ale objawy nie mijały, a wręcz się nasilały. Każdej nocy od kilku dni się duszę, dosłownie. Kaszlę w sumie przez kilka godzin. Boli mnie brzuch, kłuje w mostku. "Udusisz się, zacznij się porządnie leczyć" – wrzeszczy mąż trzeciej nocy, kiedy mój kaszel nie daje mu spać.
***
"Dobrze, zacznę się porządnie leczyć, ale kur**a, jak?" – odbiłam piłeczkę. Bo drodzy państwo, w czasie pandemii nie można się normalnie leczyć. Przynajmniej mnie się nie udało.
Wiedziałam, że czuję się coraz gorzej, więc teoretycznie mimo że nie gorączkuję, mogę mieć koronawirusa. Ale równie dobrze mogę mieć zapalenie górnych dróg oddechowych. Ostatnio leczyłam to drugie antybiotykiem.
Może i teraz powinnam sięgnąć po mocniejsze leki? Nie wiem. Lekarz też nie wie.
Czwartego dnia zabrałam się za skorzystanie z porad naszego cudownego resortu zdrowia. Infolinię sanepidu sobie darowałam – parę miesięcy wcześniej nie byli mi w stanie pomóc. Odsyłali do NFZ.
Wybieram więc numer tej drugiej infolinii. Czekam, czekam, czekam, czekam i w międzyczasie kaszlę, kaszlę, kaszlę. Jest, wreszcie ktoś odebrał. Mówię o objawach, powtarzam, że nie wiem, co dalej – nie będę przecież wiecznie pracować zdalnie, poza tym – chciałbym wiedzieć, co mi dolega. Może potrzebuję silniejszych leków? Może testu?
Od razu dowiaduję się, że lekarz z jakiegoś tam Enelmedu czy Luxmedu nie może mi wystawić skierowania na test na obecność COVID-19.
Muszę zgłosić się do POZ na teleporadę. Dowiaduję się, że ta, do której jestem do kilku lat zapisana, w ostatnim miesiącu przestała istnieć. Ale pani mówi o alternatywnych miejscach, blisko domu. Uff, oddycham z ulgą.
Kobieta jest miła, podaje numery, informuje, że do 18:00 ktoś powinien odebrać. 29 razy dzwonię do przychodni w centrum, na bezpośredni numer do lekarki, która powinna zadecydować, co ze mną zrobić. Ale ciągle ma zajęte.
Wybieram więc na numer stacjonarny tejże przychodni. Kolejna pani podaje mi kontakt do tej samej lekarki i numer, który już mam. Nie odbierze do 18:00, a za pięć będzie miała już wyłączony telefon.
W międzyczasie próbuję do czterech innych przychodni, teoretycznie też blisko domu.
W przychodni X słyszę: – Pani do nas nie należy!
Ja: No nie należę, tłumaczyłam pani, że moją przychodnię zlikwidowano i na infolinii NFZ tłumaczono, że inne powinny udzielić mi pomocy.
Pani do koleżankI: – Słuchaj, dzwoni kobieta z koronawirusem i chce do nas przyjść, ale nie jest zapisana.
Po chwili do mnie: – Nie ma takiej opcji, ma pani z domu bliżej do przychodni przy ulicy Y – perfidnie mnie odsyła. Nie mam siły na dłuższą rozmowę – kaszel się nasila.
Kobieta też więcej nie tłumaczy. W pozostałych przychodniach wygląda to podobnie, o ile ktoś w ogóle odbierze telefon.
***
Po 18:00 dzwonię na nocną pomoc. Próbuję kilkanaście razy. Udaje się, ktoś odebrał i zaraz poda mi do słuchawki lekarkę. Produkuję się i powtarzam to samo, że wakacje za granicą, że kaszel, że gardło boli. Ale gorączki nie ma.
– To idzie pani do zakaźnego. Tam może zakwalifikują panią na test – odpowiada szybko młody głos.
– Może zakwalifikują na test, a jeśli nie? A jeśli nie mam koronawirusa i czekając pośród tłumu ludzi z takimi samymi obawami, zarażę się koronawirusem?
Na to pytanie pani doktor nie umie już odpowiedzieć.
Bilans: 2,5 godziny na różnych infoliniach i nadal nie wiem, co robić.
Zaczynam szukać alternatywy czyli prywatnych firm, które robią testy. Ale tu też trzeba czekać i zapłacić za jednorazowy test RT-PCR 499 zł! Kupę kasy. Ten na obecność przeciwciał jest tańszy – kosztuje około 80 zł.
Koleżanki radzą: poczekaj, przechoruj, zrobisz później test na przeciwciała i będziesz wiedziała, czy miałaś wirusa. Ale jeśli w międzyczasie będę zarażać innych? Przecież mam w domu męża, który codziennie spotyka się z wieloma osobami.
***
Dałam sobie kilka dni na podjęcie decyzji, co dalej. Jeśli będę czuła się nadal kiepsko, wyłożę pieniądze na test. To przynajmniej da mi jasność i może z papierkiem potwierdzającym, że nie mam koronawirusa, ktoś pozwoli mi przyjść do przychodni POZ? Może jakiś lekarz przyjmie mnie na wizytę i sprawdzi gardło? Bo telefonu nie włożę przecież do gardła, by pokazać lekarzowi, co tam się dzieje!
***
Refleksję mam smutną i nieco przerażającą, że najgorsze dopiero przed nami – kiedy obok koronawirusa będą szalały inne wirusy, np. grypy. Lekarze przez telefon nie będą w stanie rozróżnić, czy mamy grypę, czy koronawirusa! I co będziemy tak umierać w domach? Dusić się do poduszki? Tracić pracę, bo szefowie będą mieli dość naszej zdalnej roboty? A może godzinami będziemy sterczeć przed szpitalami zakaźnymi i wymieniać się wirusami?!
Niech nowy minister zdrowia okaże się bardziej odpowiedzialny od poprzednika, który jeszcze do niedawna siedział w Hiszpanii, choć innym to kategorycznie odradzał. Niech zastępca Szumowskiego otworzy chociaż część przychodni POZ, bo inaczej poumieramy. I to nie tylko na koronawirusa!