Nie żałuje swojej decyzji, choć ma świadomość, że w Sejmie będzie ją otaczał kordon sanitarny. – Swoją ciężką pracą wyrabiałam szacunek dla mojego ugrupowania. Uważam, że z Lewicą jestem kwita – mówi naTemat posłanka Hanna Gill–Piątek, która dołączyła do Polski 2050 Szymona Hołowni.
Anna Dryjańska: Jak się pani czuje jako zdrajczyni?
Hanna Gill–Piątek: Nie jestem zdrajczynią, więc nie mam problemów z samopoczuciem.
Zdaję sobie sprawę, że niektórzy moi koleżanki i koledzy mogą tak uważać i nawet dają temu wyraz na Facebooku i Twitterze, ale ja nie zamierzam tego komentować, bo nie jestem fanką palenia mostów.
Moje poglądy się nie zmieniły. Nadal będę reprezentować moich wyborców, tyle że teraz w drużynie Szymona.
Zdrada to zarzut, który stawiają pani nie tylko byli koledzy z klubu, ale również internauci. Wystarczy przejrzeć komentarze.
Owszem, pojawiają się takie wpisy. Mam jednak wrażenie, że pochodzą z bańki, której członkowie ścigają się o to, kto zasłuży na tytuł najprawdziwszej lewicy. Dla mnie jako polityczki ważna jest też skuteczność.
Są też zresztą inne komentarze – wyrazy sympatii i poparcia. Ktoś napisał nawet, że jestem wzorcem lewicowości w Sevres. To się nie zmieni. Podkreślam: jestem tam, gdzie moi wyborcy. A oni poszli za Hołownią.
Jak pójdą za PiS–em to złoży pani deklarację członkowską na Nowogrodzkiej?
Bez przesady. Pewne rzeczy są nie do przeskoczenia. Przejście do Polski 2050 nie było nawet skokiem. Ktoś wyliczył, że Biedroń i Hołownia mają aż 70 proc. wspólnych postulatów. To nie jest rewolucja, tylko korekta kursu w stronę budowy nowego, szerokiego centrum.
Skoro mają tak podobny program, to po co w ogóle ten transfer? Mogłaby pani nadal pracować w klubie Lewicy, a nie opuszczać klub zanim minie rok od wyborów. Kandydowała pani z Łodzi z dobrego, drugiego miejsca.
Przez te miesiące bardzo intensywnie pracowałam na rzecz Lewicy. Przoduję w interpelacjach, mam na koncie sporo interwencji, które zmieniły świat wokół nas.
Dzięki mojej pracy policjanci dostali wreszcie zaległe ekwiwalenty, a przedsiębiorcom przedłużono czas na wymianę kas fiskalnych, bo termin wypadał w środku lockdownu. Razem z Piotrem Ikonowiczem i pomocnymi ludźmi zapewniliśmy mieszkanie małżeństwu, które wcześniej mieszkało w przyczepie. Aktywnie uczestniczyłam w komisjach sejmowych, zgłaszałam dużo poprawek.
Swoją ciężką pracą wyrabiałam szacunek dla mojego ugrupowania. Uważam, że z Lewicą jestem kwita. Nadal zresztą dostają 6 tys. zł subwencji z budżetu za mój mandat poselski. Odchodzę w momencie, gdy to najmniej obciąży nasze ugrupowanie.
Nasze?
Siła przyzwyczajenia. Muszę przestać.
Skąd wniosek, że ten moment jest optymalny do zmiany szyldu?
Bo Wiosna przestaje istnieć. Jej działacze mają się wypisać i zapisać do Nowej Lewicy, czyli de facto SLD. Lepszej okazji nie będzie.
Nadal jednak nie powiedziała pani, co takiego stało się w klubie Lewicy, że postanowiła pani z niego odejść.
To nie było jakieś jedno dramatyczne wydarzenie. Można było lepiej przemyśleć kilka projektów lub kilka głosowań. Ale to zastrzeżenie, które można mieć do każdego klubu. Przyczyną nie jest też głosowanie części klubu za podwyżkami dla posłów. Zmianę barw planowałam już od dawna.
Więc dlaczego pani odeszła?
To była bardziej decyzja o przyjściu do Polski 2050, a nie odejściu od Lewicy. Mam przeczucie, że nasze drogi jeszcze się zejdą. Dlatego nie zamierzam się z nikim kłócić. Może się okazać, że będziemy potrzebowali ze sobą współpracować szybciej, niż myślimy.
Co ma Polska 2050, czego nie ma Lewica?
Energię. Potencjał. Życie. Zaangażowanie i entuzjazm. Widziałam to podczas kampanii prezydenckiej, gdy wielu ludzi z ekipy Wiosny rozwieszało plakaty Szymona. Niektórzy zresztą rozwieszali je razem z banerami Roberta i nie widzieli w tym żadnej sprzeczności. Do ekipy Szymona dołączyła tęczowa organizacja z Łodzi, która wcześniej nie angażowała się politycznie. Pojawiła się nowa nadzieja.
Może po prostu jest pani uzależniona od nowości, od tej początkowej energii? Tyle że ta energia się wyczerpuje, gdy ugrupowanie przestaje być nowe. W 2019 roku zapisała się pani do Wiosny, teraz, przechodzi pani do ruchu Szymona Hołowni. Gdzie pani będzie za rok, za dwa? Z jakąś nową polityczną siłą?
A wcześniej przez 12 lat byłam w Zielonych. W Wiośnie tyle, ile trwała. Nie można więc nazwać mnie polityczną surferką. Z Lewicy odchodzę nie dlatego, że nie jest już nowa, ale dlatego, że nie mogę być tu i tam.
Patrzyłam, jak przy epidemii wyhamowała ta społeczna energia, która niosła nas aż do Sejmu. I to bardzo sprawnie wykorzystał Szymon Hołownia, gdy na początku lockdownu zagospodarował ogromną wolę współdziałania, wzajemnej pomocy, która pojawiła się w obliczu epidemii.
Mówi pani, że nie było żadnego dramatycznego konfliktu między panią a Lewicą. A ja przypominam sobie, gdy na początku roku wszystkie media nieoficjalnie pisały o tym, że ma pani zostać szefową sztabu Roberta Biedronia. A potem została pani na lodzie. Funkcję objął Tomasz Trela.
Kampania wyborcza to wojna. Gdy słyszysz, że masz się wycofać do drugiego szeregu, to nie dyskutujesz, tylko to robisz. Okazało się, że szefem kampanii ma zostać ktoś z SLD i tak się stało. Z perspektywy czasu można krytykować strategię kampanijną, ale po fakcie nie jest to specjalnie trudne.
To utrata stanowiska szefowej sztabu była tym momentem, gdy pierwszy raz pomyślała pani o dołączeniu do Hołowni?
Nie, to nastąpiło później. Choć nie byłam decyzyjną osobą w sztabie Roberta, obserwowałam działania jego rywali. W pewnym momencie zauważyłam, że podczas gdy praktycznie wszystkim kandydatom spada, poparcie Szymona rośnie. Zaintrygowało mnie to.
Zaczęłam oglądać jego relacje live na Facebooku. Tam widać było jak na dłoni, że przekuł koronakryzys w szansę. Zebrał i ukierunkował energię ludzi, którzy bardzo chcieli coś zrobić w walce z pandemią – od szycia maseczek po dawanie zdalnych korepetycji uziemionym uczniom. Szymon zbudował swoją ekipę i nadał jej charakter.
Pamiętam, jak wzruszył mnie wówczas czyjś przepis na farbowanie na żółto maseczek w kurkumie. Niedługo potem odwiedziłam znajomych w Otwocku. Zobaczyłam baner Hołowni – był pocięty, ale ktoś te kawałki pozszywał. Pomyślałam, że ktoś musi go kochać – nie jako psychofan, ale osoba troskliwa i empatyczna. To mnie przekonało.
Kto do kogo zadzwonił jako pierwszy: pani do Hołowni, czy Hołownia do pani?
Po raz pierwszy spotkaliśmy się przypadkiem w Łodzi. Szłam od dworca nie wiedząc, że zaraz wejdę w kadr relacji live Szymona. Wpadliśmy na siebie. Cóż było robić. Podaliśmy sobie rękę, zamieniliśmy kilka słów. I tak nawiązaliśmy kontakt.
Trudno uwierzyć w takie przypadki, zwłaszcza jeśli chodzi o polityków.
W polityce jest więcej przypadku niż się wydaje. Jednak zaznaczam, żeby nie było wątpliwości: moja decyzja o przejściu do Polski 2050 jest bardzo dobrze przemyślana. Nikt mnie nie upolował, ani nie złowił. Kobiety potrafią podejmować samodzielne decyzje – naprawdę.
To taki przytyk do pani kolegów z Lewicy?
Też. Jednak się nie powstrzymałam. Ale również do mediów, które nagle zaczęły używać porównań łowieckich lub mówić o ucieczce sprzed ołtarza.
Pani i Hołownia pochodzicie z różnych światów.
Też tak myślałam, ale gdy się spotkaliśmy zrozumiałam, że to, iż postrzegałam go jako zapiekłego katola, konserwatywnego fundamentalistę, to stereotyp. Owszem, jako poseł Szymon nie zagłosowałby za złagodzeniem ustawy aborcyjnej, ale ja zagłosuję po swojemu. A w reszcie kwestii poza światopoglądowymi możemy się dogadać.
Hołownia próbował zostać zakonnikiem. Jako publicysta katolicki napisał mnóstwo książek i felietonów, w których opowiadał się zarówno za totalnym zakazem przerywania niechcianej ciąży, jak i przeciw związkom partnerskim.
To było lata temu. W kampanii mówił o związkach partnerskich, utrzymaniu status quo ustawy antyaborcyjnej, zaproponował po debacie sensowne wyjście w sprawie pigułki po bez recepty. Obojętnie, czy to zmiana własnego zdania, czy umiejętność zrobienia kroku w tył wobec społecznych oczekiwań, przeszedł jakąś drogę. To nie jest osoba, która weźmie na sztandary Kaję Godek.
Teraz będzie pani w Sejmie sama jak palec. Bez znajomych posłów i posłanek, bez siedziby, bez ekspertów do pisania poprawek i projektów.
Zdaję sobie sprawę, że przez dwa miesiące będę otoczona kordonem sanitarnym znacznie większym, niż wymaga sytuacja epidemiczna. Wiem, że koledzy i koleżanki nie będą do mnie podchodzić bojąc się, że zostaną uznani za kolejnych "zdrajców".
Nie jestem jednak sama. Połowa klubu po cichu do mnie pisze. Jedni gratulują decyzji, inni życzą powodzenia, a niektórzy próbują wybadać grunt. Zbudowaliśmy dobre relacje i nikt trzeźwo myślący nie będzie brał spraw politycznych osobiście, skoro wszyscy siedzimy w opozycji. A jeśli chodzi o ekspertów, to będę korzystała z pomocy think–tanku, czyli Instytutu Strategia 2050.
Tylko tyle, że pomiędzy głosowaniami będę siedzieć w małym pokoiku dla posłów niezrzeszonych, ale myślę, że to nie potrwa długo. Straszyli mnie tym pokoikiem, więc dziś poszłam – jest spokojny i wygodny. Potrzebnych jest jeszcze dwoje posłów, bo liczę na to, że wkrótce zbudujemy koło. Potem następnych 12, żeby był klub. A pozostałe kwestie? Z wieloma rzeczami i tak radziłam sobie sama, więc damy radę.