W największym koszmarze nie przypuszczałabym, że znajdą się asy, które w środku pandemii zasłaniają twarz maseczką, ale jak zbiera im się na kichanie, to ją zsuwają. I w tramwajowy eter puszczają swoje wirusy i bakterie.
Środek pandemii. Piękny poranek, nad którym już zbierają się czarne chmury – za parę godzin Ministerstwo Zdrowia znów poinformuje o kolejnym "rekordzie" zakażeń.
Spóźniona biegnę na tramwaj. Nie mam wyjścia – zepsuł mi się rower. W połowie drogi dociera do mnie, że nie mam maseczki. Zawracam. Wdrapuję się po schodach, wyciągam kilka sztuk flizelinowych masek i lecę dalej. Zanim dotrę na przystanek, mam już zasłonięte usta i nos. Jak premier i minister przykazali. Żeby tylko współpasażerom nie narobić szkody. Bo kto wie, czy nie jestem bezobjawowym nosicielem koronawirusa.
W ciasnym wagoniku poupychani uczniowie i ci, którzy nie mogą pracować zdalnie. Na moje: limit pasażerów (do 50 proc. liczby wszystkich stojących i siedzących miejsc) grubo przekroczony.
Ale uff, wow – myślę sobie – nie jest źle, bo ludzie chociaż noszą maski. Przynajmniej zasłaniają usta, bo z nosami to już gorzej... Ale mój zachwyt nad odpowiedzialnością Polaków trwa może kilka minut.
Sytuacja 1: Obok mnie stoi mężczyzna w średnim wieku, ociera się o mnie plecakiem, niebezpiecznie pociąga nosem i pokasłuje. Ale maseczkę ma. Delikatnie się od niego odsuwam. Nie chcę wykonywać ostentacyjnego ruchu, żeby nie dać mu odczuć, że jego kaszel wzbudza we mnie strach.
On się kręci, wierci, kaszle, znowu pociąga nosem. Widzę, że zbiera mu się kichnięcie. I tu następuje kulminacja – mężczyzna zsuwa maskę na brodę i dopiero kicha. Puszcza w eter swoje bakterie i wirusy. Widziałam to już kiedyś w popularnej drogerii. Ale wtedy szybko oddaliłam się na bezpieczne parę metrów. W tramwaju, który ma jeden wagonik, nie mam na to szansy. Uciekam na drugi koniec pojazdu.
Sytuacja 2: Tam widzę grupkę młodych ludzi, którzy żywo ze sobą rozmawiają. Niby wszyscy mają maski, ale rzadko kiedy tam, gdzie powinni. Kiedy śmieją się, zsuwają je na brody albo w ogóle ściągają, odkładają na kolana, a później znów na twarze. I nic nie robią sobie z karcących spojrzeń staruszek, które z przerażeniem śledzą każdy ruch ich maseczek. I pewnie drżą o swoje zdrowie.
Sytuacja 3: Pani w średnim wieku ma piękną maseczkę w kwiatki, założoną jak należy. Ale kiedy dzwoni telefon, postanawia ją ściągnąć i przez następne 20 minut emocjonuje się i rozmawia z maską na brodzie.
Osiem godzin później wsiadam do tramwaju tej samej linii. Jeden wagon, ale prawie że pusty. Siadam na plastikowym krzesełku, okna otwarte, ale w środku i tak gorąco. Tuż za mną mężczyzna bez maseczki. Kicha i kaszle. Prosto na mnie.
Wstaję – i mimo że w środku aż się gotuję – bez słowa kieruję się na drugi koniec pojazdu. Facet jest oburzony. Jakim kur** prawem odchodzę? Przecież sądy umarzają covidowe mandaty, a maseczka nikogo nie uratuje. Bo zresztą nie ma przed czym ratować, bo ta pandemia to nic innego jak wymysł mediów. Nie mają co robić redaktorzy, to wymyślają.
Milczę. Ignoruję. Wysiadam z bolącą głową. I kombinuję, jak inaczej następnego dnia dostać się do pracy.
Znajoma – w odpowiedzi na moją opowieść o tramwajowych wojażach w czasie pandemii – przytacza rozmowę dwóch staruszek. Podsłuchała ją w warszawskim autobusie:
Pani 1 mądrzy się: – Nakaz zarywania ust i nosa to nic innego jak naruszanie wolności obywatelskiej. I tak będę mówić, jak mnie złapią.
Pani 2 po chwili namysłu: – Tak, a przez maseczki to nic tylko grzyba płuc można złapać.
Na usta cisną mi się mało cenzuralne słowa. Niech puentą będzie więc dosadny komentarz profesora Krzysztofa Simona: "To szaleństwo. Jeśli ktoś nie ma maseczki i z tego powodu zakazi inną osobę, to gdzie tu jest demokracja?".
*Dzień później – wsiadam rano do ubera.
– A gdzie maseczka? – zagaduję do kierowcy.
– A mam, mam. Ale u nas na Białorusi nikt nie nosi i choroby nie ma. Bo choroba jest w głowie. Ale jak pani chce, to nałożę maskę.