
Jeszcze niedawno były zarezerwowane dla bogatych. Organizowane w hotelowych restauracjach przyciągały raczej businessmanów, niż zwykłych mieszczuchów. Od pewnego czasu jednak coraz częściej można na nie wybrać się do lokalnej kawiarni. Niezobowiązujące, leniwie przeciągające się do południa i ostatnio bardzo modne. Miejscy bywalcy pokochali brunche. Jesz ile chcesz, jak długo chcesz i co chcesz. Niedzielne poranki nabrały smaku.
REKLAMA
„Prócz serów, wędlin, pokrojonych w słupki warzyw i różnorakiego pieczywa, na kraciastym obrusie czekały miski z pastami do kanapek (np. jajeczna, paprykowa, z awokado), hummus z sezamem, twarożek ze szczypiorkiem i rzodkiewką oraz drugi – z kaparami (super pomysł!), sałatki (m.in. z grillowanymi warzywami i kozim serem, makaronowa oraz świetny Ceasar z sosem doprawionym musztardą Colmana oraz grzankami z razowca). No i jeszcze chłodnik – kwaskowy, rubinowy, w sam raz na upał. Na ciepło można przygotować sobie tortillę z kurczakiem lub chili z fasolą. Albo skusić się na muszle makaronowe zapiekane ze szpinakiem. Dla mnie hitem są jednak roladki z grillowanego bakłażana, faszerowane kaszą i fetą i zapieczone pod słodkimi pomidorami i pistacjami. Na słodko – truskawki, borówki, orzechy i jogurt, z których można przygotować śniadaniowe parfait oraz lekka sałatka z cytrusów i melisy ” Takimi pysznościami zajadała się w warszawskim Latawcu autorka bloga kulinarnego mmintafood.
Czytaj też: Szefowa kuchni Agata Wojda o restauracjach w czasach Facebooka: Ta klientela jest bardzo kapryśna [wywiad]
Brzmi pysznie. Na apetyt działa też cena, bo za wszystkie te smakołyki trzeba było zapłacić jedyne 25 złotych. Brunchowa zasada jest bowiem taka, że płacisz za talerz, a potem jesz tyle ile tylko zapragniesz. Kuszące? Niewątpliwie. Tym bardziej, że brunche zwykle trwają około czterech godzin. Przez ten cały czas można leniwie podjadać, próbować i rozkoszować się różnymi smakami. Oczywiście jest w tym mały haczyk, napoje zwykle są płatne. Jednak biorąc pod uwagę fakt, że 20 czy 30 złotych, zwykle kosztuje jednodaniowy obiad, to brunch niewątpliwie się opłaca.
W całej jednak idei brunchowania nie chodzi tylko o cenę, ale o sam klimat. Brunch to nic innego jak posiłek między śniadaniem a wczesnym obiadem, który serwuje się zwykle między 11 a 14 w weekendy. Termin, który powstał pod koniec XIX wieku w angielskim środowisku studenckim oznacza po prostu połączenia śniadania- breakfast z obiadem czyli lunchem. Z zestawiania tych dwóch słów powstał modny „brunch”. Jego idea opiera się na wspólnym jedzeniu, dlatego zwykle brunch oznacza po prostu bufet. Jeden, wspólny stół zastawiony jedzeniem zbliża ludzi i pozwala w miłej, niezobowiązującej atmosferze celebrować leniwe przedpołudnia.
– Ponieważ „brunch” jest zawieszony pomiędzy śniadaniem a obiadem, to zawsze staramy się, żeby składały się na niego zarówno potrawy poranne, tak jak jajka czy płatki, jak i bardziej lunchowe: sałatki, makarony, warzywa. Zawsze jest coś na ciepło – opowiada mi menadżerka kawiarni sto900, która jako jedna z pierwszych zaczęła organizować brunche w Warszawie. – Z moich obserwacji wynika, że Warszawiacy najchętniej przychodzą na bufet w niedziele. Piętek jest do zabawy, sobota do załatwiania spraw, a niedziela jest dla rodziny i przyjaciół. Brunche są coraz bardziej popularne. Co tydzień wybieramy inny temat, raz jemy w stylu włoskim, innym razem polskim czy francuskim – dodaje menadżerka.
Różnorodność to kolejna zaleta brunchu. Zwykle w restauracji zamawiamy potrawy, które już znamy, a tu możemy próbować i eksperymentować do woli. – Polacy coraz śmielej korzystają z bufetu – tłumaczy mi Ania ze sto900. – Może nauczyli się za granicą, może nabrali odwagi, nie wiem, ale widzę, że chętnie podchodzą, biorą dokładki, dyskutują przy wspólnym stole. Atmosfera jedzenia w gronie rodziny, czy przyjaciół jest naprawdę świetna – tłumaczy.
Trend, który do tej pory był bardziej widoczny na zachodzie, powoli przenosi się do Polski. Dawniej brunche były organizowane głównie w hotelowych restauracjach i ich cena wahała się między 70 a 100 złotych. Dziś do syta można najeść się nawet za 20. Zamiast więc biegać do sklepów i spędzać weekendowe poranki w kuchni, między patelnią a ekspresem, może lepiej wrzucić na luz. Kupić gazetę, zabrać psa, skrzyknąć znajomych i nie martwiąc się o brudzące się naczynia i bałagan w kuchni spokojne jeść. Śniadanie to podobno najważniejszy posiłek wciągu dnia. W tygodniu nie ma czasu na ceregiele, w weekend można się trochę popieścić.