Zwykle ten temat dotyczył głównie uczestników stadionowych zadym i awantur w kolejkach do nocnych klubów. Ale przy okazji protestów z działaniem gazu pieprzowego zapoznało się wielu tak zwanych zwykłych obywateli, a nawet polityków. Ciekawi was, jakie to uczucie? Zamiast sprawdzać na własnej skórze – czego stanowczo nie polecamy – po prostu przeczytajcie ten tekst.
Zdjęcie, na którym widać jak posłanka Barbara Nowackadostaje od policjanta gazem, to chyba najpopularniejszy obrazek z ostatnich demonstracji. Ten kadr dobrego świadectwa policji nie wystawia. Nowacka podsuwa funkcjonariuszowi pod twarz swoją legitymację poselską. Ten bez wahania – taka jest zresztą linia obrony policji: "odruch” – odpowiada jej gazem.
Podczas wcześniejszych protestów gazem oberwał też m.in. Bartłomiej Sienkiewicz. On akurat – jak sam zaznaczył – nie dostał od policjantów, tylko "zwykłych nazioli", których atak na demonstrantów próbował zatrzymać. Zdarzenie do przyjemnych jednak z pewnością nie należało, czego dowodem jest zdjęcie wrzucone przez Sienkiewicza na Twittera.
Los polityków podzieliły setki, a może i tysiące demonstrantów. O nadużyciach ze strony policji mówiło się wyjątkowo dużo, a zbyt częste sięganie po gaz znajduje się w czołówce listy zarzutów. Postanowiliśmy więc zgłębić temat od strony, nazwijmy to, technicznej. Jakie to uczucie dostać gazem po oczach? Co wtedy robić? Jakie mogą być krótko- i długotrwałe skutki gazowania?
Moja przygoda z gazem
Sam styczność z gazem miałem do tej pory raz. Dostałem nim od gościa, który później mnie okradł. Mniejsza o okoliczności, bo akurat nie działają na moją korzyść. W każdym razie oberwałem dość mocno. Nie było to profilaktyczne psiknięcie na uspokojenie, tylko prawie 10-sekundowa salwa prosto w twarz. Gotowość do pokojowego oddania sprzętu wyraziłem szybciej, ale kolega chyba nie zrozumiał moich intencji i profilaktycznie zaaplikował mi w ślepia całą pozostałą zawartość puszeczki.
Nie żebym się chwalił na zasadzie "mój gaz był lepszy niż wasz”, ale… no, w gruncie trochę tak było. Żadne oberwanie gazem do przyjemnych nie należy, to bez dwóch zdań. Tyle że odległość i czas pryskania robią sporą różnice. A w moim przypadku i jedno i drugie zdecydowanie przekraczało średni wynik.
No dobrze, więc dostałem gazem. Odległość podobna jak w przypadku Nowackiej, czas pryskania – przynajmniej siedem, osiem sekund. Efekt? Na początku (przynajmniej z tego co pamiętam – to tak à propos tych okoliczności) pieczenie, a właściwie palenie, było nie do wytrzymania. Najbardziej piekły oczywiście oczy, które łzawiły jeszcze przez kilka godzin.
Gazowanie odczuła również skóra – głównie na twarzy i rękach, które też oberwały bezpośrednio, gdy zasłaniałem się przed atakiem. Na szczęście innych dolegliwości, o których można przeczytać w internecie – duszności, nudności, zawrotów głowy – nie odczuwałem.
Dobrze, że sytuacja miała miejsce nad ranem, więc po godzinnej walce z piekącymi oczami mimo wszystko udało mi się zasnąć. Ranem było już lepiej. Nadal piekło i to mocno, ale jednak bez porównania z tym, co czułem kilka godzin wcześniej.
Inna sprawa, że nie zastosowałem się do żadnych zaleceń, o których będzie mowa w dalszej części tekstu. Wcierałem sobie gaz w oczy, dokładnie przemyłem – zamiast lekko przepłukać – je wodą, co też w przypadku oberwania gazem jest raczej niewskazane. Owszem, wtedy minimalną ulgę to przyniosło, ale na dłuższą metę pewnie bardziej zaszkodziło niż pomogło.
Żadnego trwałego uszczerbku na zdrowiu nie odniosłem. Musiałbym być zresztą naprawdę wyjątkowym pechowcem, żeby tak się stało, bo choć oberwanie gazem nieprzyjemne jest jak cholera, poważnych konsekwencji zwykle nie pozostawia. Skóra piekła mnie jeszcze przez kilka dni, oczy jakieś dwa tygodnie. W dodatku przez mniej więcej taki okres miałem problem ze wzrokiem. Nie straciłem go oczywiście kompletnie, ale utrzymywało się coś w rodzaju mgiełki, zwłaszcza w lewym oku. Poszedłem do okulisty, powiedział, że tak bywa i za kilka dni powinno przejść. Rzeczywiście przeszło.
Podsumowując: gaz w oczach i na skórze to koszmar, serio. Wcześniej nie sądziłem, że to wiąże się z aż takim cierpieniem. Może w przypadku krótszego gazowania jest trochę znośniej, ale i tak nie piszę się na powtórkę.
To samo działanie, różne formy
Zaopatrzenie się w gaz pieprzowy nie stanowi w Polsce żadnego problemu. Można kupić go w sklepach stacjonarnych czy internetowych – np. tych z bronią i sprzętem do samoobrony. Oferują go też prywatni sprzedawcy na portalach aukcyjnych typu Allegro. Eksperci odradzają jednak takie źródła, bo sprzedawane są tam podejrzane produkty, które mogą zrobić komuś krzywdę większą niż zamierzona. Zakup gazu jest legalny, nie potrzeba do niego żadnego specjalnego pozwolenia.
Cena? Małe puszki gazu pieprzowego można dostać już za kilkanaście złotych. Te najmocniejsze i najskuteczniejsze kosztują grubo ponad stówkę. Za produkt sprzedawany jako "policyjny gaz pieprzowy” – zbliżony do tego, którym posługują się funkcjonariusze – zapłacić trzeba ok. 50 złotych.
Istnieją dwa rodzaje gazów pieprzowych – chmura, zwana też stożkiem, i strumień. Jak łatwo się domyślić, różnią się sposobem wychodzenia wiązki gazu z dozownika. Chmura ma szerszy zasięg. Tego typu gazu używa się do rozganiania tłumu, gdy nie chodzi o spacyfikowanie konkretnego napastnika, tylko całej masy. Strumień służy do pryskania punktowego. Celuje się nim w konkretne miejsce. Plusem tego rodzaju gazu jest znacznie mniejsze ryzyko stania się ofiarą własnej broni. W przypadku chmury nieumiejętnie użyty gaz może wylądować także na twarzy psikającego, aby tego uniknąć, trzeba uwzględnić także kierunek i siłę wiatru. Zasięg gazu wynosi zazwyczaj od 3 do 5 metrów.
Jeśli chodzi o samo stosowanie gazu, nie ma tu żadnej wielkiej filozofii. Celować należy oczywiście w twarz, a konkretniej w oczy, nos i usta, napastnika. Celowo piszę "napastnika" – wszyscy producenci gazu zaznaczają, że to narzędzie do samoobrony. W praktyce wychodzi różnie, ale takie jest teoretyczne założenie.
Jest też gaz w formie piany, mniej popularny niż dwa wymienione powyżej typy. Piana osiada na skórze czy powierzchni ubrania i tam rozszerza swoją objętość. Jej usunięcie jest trudniejsze niż pozbycie się śladów gazu w mgiełce czy strumieniu. To jednak rozwiązanie dla zaawansowanych. Trafienie pianą w cel wymaga sporej precyzji.
Pieczenie podobne, urazy różne
Tyle o stosowaniu gazu. Teraz przejdźmy na drugą stronę, czyli spójrzmy na temat z perspektywy poszkodowanego. Jak postępować w przypadku, gdy to my zostaniemy potraktowani gazem, tłumaczy okulista prof. Jerzy Szaflik.
– Każde spryskanie gazem jest urazem, w którym zawsze dochodzi do uszkodzeń powierzchni oka. W zależności od odległości i stężenia gazu, rozróżniamy kilka rodzajów urazów. Jeśli uszkodzeniu ulegają tylko nabłonek i spojówki, mowa o urazie relatywnie niewielkim. Silniejsze urazy są zbliżone do tych termicznych, choć mocniejsze, bo mowa o ataku chemicznym. W skrajnych przypadkach może dojść do uszkodzenia głębszych struktur oka – tęczówki i soczewki – wylicza Szaflik.
Niezależnie od rodzaju urazu, doraźne postępowanie zawsze powinno wyglądać tak samo. – Jak najszybciej należy przepłukać – podkreślam, nie umyć czy szorować, tylko delikatnie płukać – oczy. Trzeba rozchylić palcami powieki, poszkodowany nie potrafi samodzielnie ich otworzyć i lać wodę o temperaturze pokojowej delikatnym strumieniem z odległości 5-10 cm na rogówkę i spojówkę gałki. Można stosować dostępne płyny obojętne, przekonanie że najlepsze jest mleko nie wydaje się być uzasadnione, najważniejsze jest, żeby przystąpić do leczenia (płukania) jak najszybciej. Takie płukanie powinno trwać około 15-20 minut – wyjaśnia okulista.
Skutki oberwania gazem są dotkliwe. Powodują natychmiastowe pieczenie, kłucie, ból, poszkodowany praktycznie nie może otworzyć oczu. Zazwyczaj nie są na szczęście długotrwałe.
– Do regeneracji oka dochodzi zwykle po 24 godzinach, choć pieczenie i kłucie może utrzymywać się dłużej. Zdarzają się jednak sytuacje, gdy gaz dostaje się do oczu osób z chorobami powierzchni oczu, np. z zaawansowanym zespołem suchości oczu. Wtedy konieczna jest ocena i ewentualne leczenie okulisty. Ale zaznaczam, że to przypadki skrajne, jednostkowe – kończy lekarz.