Rok 2009. Agnieszka Olejkowska jest studentką dziennikarstwa i szeregową pracownicą PZPN. Rok 2012. Agnieszka Olejkowska jest rzecznikiem PZPN, kojarzonym z wpadkami Grzegorza Laty, nielubianym przez dziennikarzy. – Ten zawód zszedł na psy, niewiele osób w Polsce powinno się nazywać dziennikarzami – mówi mi w wywiadzie. Siedzimy w jej gabinecie, na ścianach zdjęcia Olejkowskiej. Z Samuelem Eto'o, Ronaldinho i... Grzegorzem Latą.
To ciekawe, bo dzwoniłem ze 120 razy. I tylko raz udało mi się dodzwonić.
Niech pan spojrzy. Mam teraz na biurku trzy telefony. Nie jestem w stanie z każdym rozmawiać jednocześnie. Oddzwaniam do tych, do których mogę. Ci dziennikarze, którzy wiedzą, że nie mogę odebrać, piszą smsa. Na smsy staram się odpisywać od razu.
To akurat potwierdzam.
Więc widzi pan.
Pani ma do siebie dystans? Pytam, bo z przekazów medialnych otrzymujemy wizerunek Agnieszki Olejkowskiej poważnej, takiej, jak to się dzisiaj mówi, "sztywniary".
Prywatnie jestem zaprzeczeniem tego, co widać w mediach. To jest też swego rodzaju poza, której też wymaga stanowisko, jakie zajmuję. Mogłabym się chichrać z każdego tematu, robić z siebie idiotkę, ale po co? To nie byłoby właściwe podejście. Media w Polsce są bardzo krytyczne wobec kobiet w piłce, wobec mnie również. Dlatego nie jestem frywolna. Bo wiem, jakie byłyby komentarze.
Chyba zaczynam mieć coraz bardziej grubą skórę. Ale nie jestem mutantem albo jakąś istotą, która kompletnie nie ma uczuć. Oczywiście, że mnie to boli. Zwłaszcza, gdy ktoś obraża mnie zupełnie bezpodstawnie. Nie zna kontekstu, realiów, a pisze, że głupia baba. Polakom w ogóle bardzo łatwo przychodzi obrażać. Przecież ja nie mogę brać odpowiedzialności za wiele rzeczy, które tutaj się dzieją. Mogę je tylko komunikować. Trzeba być rzecznikiem, by wiedzieć, z czym to się je.
Jacy – z pani punktu widzenia – są dziennikarze sportowi?
Uważam, że niewiele osób w Polsce powinno się nazywać dziennikarzami. Niezależnie, czy sportowymi, czy politycznymi, czy jeszcze innymi. Ten zawód zszedł na psy i jest w nim totalny brak wiedzy, totalna ignorancja, nie ma jakiejkolwiek rzetelności wśród dziennikarzy. Może nie powinnam tak mówić, może powinnam ich wszystkich głaskać po głowie, bo tego oczekuje się od rzecznika. Ale tak nie zrobię.
Tekst o Olejkowskiej na Weszlo.com:
A czy nam zależy, by kogoś oczernić albo obrazić? Nie mamy z tym żadnych problemów, w sumie czujemy, że realizuje dość istotną misję. Np. o pani Olejkowskiej nikt lub prawie nikt nie napisze, że bardziej nadaje się do malowania paznokci w gabinecie manicure, niż do funkcji rzecznika. Nas nie da się udobruchać wejściówką na mecz i cateringiem na ciepło.
Pani o dziennikarzach, a ja przejdę do piłkarzy. Podobały im się ubrania w Poznaniu?
Nie wiem. Trzeba zapytać piłkarzy (śmiech). Człowiek się uczy na własnych błędach. Ja wtedy popełniłam błąd. Niepotrzebnie próbowałam pomóc piłkarzom. Trzeba było zachować bezstronność i chłodną głowę. A tak w mediach pojawiło się przekłamanie i sprawa zaczęła żyć swoim życiem.
Przekłamanie? Wydaje mi się, że nie uzgodniliście wspólnej wersji.
Tu nie chodzi o żadną wspólną wersję. Byłam wtedy z zawodnikami wieczorem w domu dziecka. A co robili wcześniej, gdy mieliśmy czas, by pochodzić po centrum handlowym, tego panu nie powiem. Bo nie wiem. W tej sprawie nie mam sobie nic do zarzucenia. Niech pan ich spyta.
Wywiad Rafała Romaniuka z prezesem Latą pani autoryzowała?
Tak. I to też jest przekłamanie.
Kolejne?
Prezes nie powiedział wtedy, że poda się do dymisji. Powiedział, że nie będzie kandydował w wyborach. A to jest duża różnica.
Potem była konferencja prasowa, na której Rafał chciał zadać pytanie i pani mu na to nie pozwoliła.
Nie pozwoliłam, bo to pytanie już wcześniej na konferencji padło. I prezes udzielił już na nie odpowiedzi. Możemy przejrzeć jej zapis i jestem w stanie panu wyciąć dokładnie ten moment. A ambicje Rafała Romaniuka i jego chęć ponownego wałkowania tej sprawy? Przepraszam, a na czym polega rola rzecznika? Na tym, by swojego szefa bronić, na przykład w sytuacji, gdy ktoś zadaje mu trudne, nieprzyjemne pytanie.
Można było uzgodnić wcześniej odpowiedź. Było przecież bardzo prawdopodobne, że dziennikarze ten temat pociągną.
Co by było, gdyby... Sztuka gdybania. Może jakiś menedżer z wysokiego szczebla, z doświadczeniem w mediach, potrafiłby w takiej sytuacji mądrze odbić piłeczkę. Natomiast prezes Lato nie najlepiej radzi sobie z tego typu pytaniami.
Duża jest różnica między liczbą 27 000, a liczbą 46?
A wie pan, na czym polega różnica między rzetelnym a nierzetelnym dziennikarzem?
Słucham.
Taka, że jeden z nich próbuje się dowiedzieć prawdy u źródła.
Tomasz Zimoch jest nierzetelny?
Przekłamał moją wypowiedź, wyciął jej fragment i próbuje mnie uczyć matematyki.
Ale przecież z tego zdania można wywnioskować, że biletów dla normalnych kibiców na mecz z Anglią zabraknie, bo trzeba je było przeznaczyć dla wojewódzkich związków i medalistów z Londynu. A takie zestawienie dwóch grup wydaje się być nie na miejscu.
Do wojewódzkich związków trafiło 10 tysięcy biletów. Przecież mamy 16 związków, każdy dostał po paręset wejściówek. A zapotrzebowanie na nie było jeszcze większe. Zresztą te bilety też trafiają do kibiców piłkarskich, tylko w inny sposób. Do naszych wewnętrznych członków. Pan chce, by prezesi wojewódzkich związków i ich członkowie logowali się przez kupbilet?
Tomasz Zimoch pisze na swoim blogu w naTemat; "Obwinianie medalistów tym, że trzeba było dla nich przeznaczyć bilety i w związku z tym zabrakło kart wstępu dla kibiców, jest zdumiewające".
Bzdura! To jest brak cech, jakie powinien posiadać dziennikarz. Z panem Zimochem nigdy nie rozmawiałam o tym. Wziął to pewnie tylko z komunikatu PAP-owskiego. Nikt nikogo nie obwinia. Dobrze, że olimpijczycy zostali zaproszeni, ale niech pan Zimoch nie dorabia teorii. 27 tysięcy biletów trafi do wojewódzkich związków, władz samorządowe, sponsorów i zaproszonych gości, w tym olimpijczyków. Nie wiem, ilu ich będzie. Może nawet setka.
Potwierdza pani, że na początku mieli być zaproszeni na mecz z RPA? Dużo mniej istotny, bo towarzyski?
Nie, nie potwierdzam.
Cofnijmy się o trzy lata. Jak to w ogóle się stało, że 25-letnia studentka została rzecznikiem? Czytałem, że pani nominacja na rzecznika to pomysł śp. Janusza Atlasa.
Rzeczywiście, to on jako pierwszy przyszedł i powiedział mi, że powinnam zostać rzecznikiem. Trochę to dziwne, bo Janusz był moim zagorzałym wrogiem. Nie lubiliśmy się, mieliśmy zupełnie inną wizję tego, jak należy pracować. To niesamowity dziennikarz, z olbrzymią wiedzą, ale interpersonalnie kompletnie się nie potrafiliśmy dogadać. Dlatego, gdy mi to powiedział, myślałam, że robi to celowo. Że chce się mnie jak najszybciej pozbyć ze związku.
Ale zgodziła się pani?
Nie, nie zgodziłam się. Wbrew medialnym pozorom mam w sobie dużo pokory i zadawałam sobie wtedy pytanie, czy mam wystarczającą wiedzę, by zostać rzecznikiem. Zresztą do dziś mam świadomość swoich braków. Wtedy miałam większą. Wiedziałam, że to może być bardzo trudne wyzwanie.
To był 28 października 2009, prawda?
Tak, posiedzenie zarządu związku. Dziennikarze cały czas pytali, kto będzie tym selekcjonerem. Poradziłam, by zwołać briefing i powiadomić oficjalnie, że reprezentację przejmuje Franciszek Smuda. I wtedy powstaje drugi gorący temat, drugie pytanie. Ok, trenera znamy, ale kto będzie rzecznikiem. I wtedy prezes Lato przedstawił mnie jako rzecznika przed kamerą. Postawiono mnie przed faktem dokonanym. Ale nie powiedziałam – "nie".
Czym się pani zajmowała wcześniej w związku?
Od roku pracowałam w dziale komunikacji. Zaczynałam jeszcze wtedy, gdy w związku pracował były rzecznik PZPN, Michał Kocięba. Ukończyliśmy ten sam kierunek na UW. Dziennikarstwo, PR i marketing medialny.
Beztroska studentka piątego roku musiała nagle stać się odpowiedzialnym rzecznikiem?
Nigdy nie byłam beztroska. Wielu moich znajomych powtarzało mi, że zawsze byłam nad wyraz dorosła. Poza tym bardzo wcześnie musiałam zacząć pracę, żeby zarobić na studia.
Co to były za miejsca?
Praktyki zawodowe w gazetach, w agencjach marketingowych. Już na studiach rozpoczęłam pracę na pełen etat, w wydawnictwie pisma dla księgowych "Rachunkowość".
Gdzieś przeczytałem, że pani nominacja to tak, jakby stażystka z "Newsweeka" nagle została szefową działu.
Kolejny przykład zakompleksienia. To jest takie szufladkowanie ludzi. Nie znam tej osoby, ale i tak wiem, na co ją stać, co potrafi, a czego nie. Wychodzę z założenia, że nie będę oceniać szefa jakiejś komórki, dopóki nie zapoznam się z wynikami jego działań.
Ma pani wrażenie, że bycie rzecznikiem w PZPN przypomina stąpanie po polu minowym?
Oczywiście, że tak. A wie pan, z czego to się bierze? W Polsce jest totalny brak wiedzy na temat tego, czym tak naprawdę zajmuje się PZPN. Ludzie z zewnątrz nie mają o tym pojęcia. Nie wiedzą, że oprócz twarzy, które każdy kojarzy z mediów, są też inni ludzie, którzy ciężko pracują. Ale to samo dotyczy też innych instytucji. Sejmu, Senatu. Mamy wielu dziennikarzy, którzy piszą o PZPN, a nawet nie znają naszego Statutu.
Grzegorz Lato chwalił się kiedyś, że ma trzy sekundy na setkę. Pani musi równie błyskawicznie reagować na jego wpadki. To jest najcięższe?
Jest. I mam do siebie pretensje, że wielokrotnie można było szybciej podjąć pewne decyzje. Ale to też wina samego związku, jego struktury. Tutaj wszystko jest rozwleczone w czasie i dalekie od perfekcji. A nawet dalekie od jakichkolwiek kanonów sztuki PR-owskiej.
Trzy sekundy prezesa Laty:
A tak szczerze – zdarzyło się kiedyś, że siedzi pani w domu, chce odpocząć, a tu w telewizji pojawia się prezes i coś tam mówi bez sensu? A pani załamana, mówi do siebie: "znowu coś chlapnął, znów trzeba będzie interweniować"?
Oczywiście, że tak.
To było częste?
Bardzo.
A jak było ze Zdzisławem Kręciną? Alkoholowy incydent w samolocie, wiadomo. Potem się spotkaliście, pani mu podobno radziła, by do wszystkiego się przyznał. A on wyszedł do dziennikarzy i …
Mówił o chrapaniu.
Może zacytuję dokładnie: "Drobny element chrapania spowodował, że komuś to przeszkadzało".
W swojej pracy wychodzę z założenia, że do pewnych rzeczy trzeba umieć się przyznać. Absolutnie nie kłamać. Kłamstwo ma krótkie nogi, szczególnie w takim środowisku jak PZPN. Można było powiedzieć: "Jestem osobą publiczną, nie powinienem był tego robić. Mogłem napić się w domu, a nie w samolocie". Tak można to było rozegrać. A nie wyjść i przed kamerami nieciekawie się tłumaczyć. Poza tym takie informacje prostuje się na żywo, w stacji, która temat zapoczątkowała. A nie umawiać się na setki, które łatwo zmanipulować. W Polsce mało kto autoryzuje przecież wywiady telewizyjne.
Generalnie moja praca ma coś z lobbingu. Czasami trzeba dostrzec jakiś kryzys, który zaraz może nadejść i podjąć odpowiednie działania zabezpieczające. Były takie sytuacje, że ja coś doradzałam, ale nie posłuchano. Nie zawsze moje zdanie jest brane pod uwagę. Dlatego mamy sytuacje, jakie mamy.
Z prezesem Lato chyba nie pracuje się łatwo.
Jest w firmie kilka dni w tygodniu i ciężko jest o jakikolwiek do niego dostęp. W mojej branży ciężko coś konstruktywnego zrobić, wciskając się każdego z tych dni na jakieś piętnaście minut. Nie pełnię teraz funkcji specjalisty od wizerunku prezesa, bardziej jestem takim typowym rzecznikiem, organizującym czyjąś pracę. Gdybym miała inne kompetencje, pewne rzeczy bym poukładała inaczej. Ale cóż zrobić. Nawet jak pisałam prezesowi przemówienie i coś tam dogadywaliśmy, bywało, że całość wypadała fatalnie. Często mówiłam, że prezes powinien ograniczyć swoje wywiady, zwłaszcza telewizyjne, bo nie wypada w nich najlepiej.
Pani pisała te słynne życzenia?
Pisałam je i przygotowałam, ale ich nie mówiłam. Nie ukrywam – mam do siebie pretensje, że ten film w ogóle został opublikowany.
Świąteczne życzenia prezesa:
Trudniej pracowało się z Latą czy z Franciszkiem Smudą? Obaj mają umiarkowane zdolności do wystąpień publicznych.
Bardzo łagodnie pan to określił i nie wiem, czy mam w sobie tyle dyplomacji, by też odpowiedzieć w ten sposób (śmiech). Powiedzmy, że trudności były porównywalne, ale nieco inne. Na początku trener ani nie znał specyfiki pracy z reprezentacją, ani sam nie miał narzuconych jakichś regulaminów. Często mieliśmy scysje. Mówi się, że ogon nie powinien kręcić psem. Tak samo trener nie powinien podejmować pewnych decyzji. Pewne decyzje powinny być podejmowane przez związek, odgórnie. A sam związek w moim odczuciu jest źle zarządzany.
Zdziwiła się pani, że Lato nie dostał nawet 15 głosów?
Zdawałem sobie sprawę, że może być mu ciężko. Nie wiem, na ile o te głosy powalczył. Sugerowałam, by był bardziej aktywny, bardziej się starał, ale wyszło jak wyszło.
Bardzo był wtedy wściekły?
To już pytanie do prezesa.
Rozmawialiście pewnie wtedy.
Rozmawialiśmy krótko. Pamiętam, że był mocno zawiedziony zachowaniem paru osób. Tak to odebrałam.
Mówi pani o konieczności ocieplania wizerunku związku.
To mi się trochę wmawia, ale niech będzie.
Pamiętam taką sytuację, jak na Twitterze ktoś pani napisał: "Jaki związek, taki rzecznik". A pani mu odpisała: "Dlaczego pan mnie obraża?"
Przecież tak było. Musiałabym być niepoważna, by nie wiedzieć, jaki jest wizerunek związku w oczach Polaków. Jesteśmy znienawidzeni, mniej więcej tak jak ZUS. To jest łatwe, wręcz banalne, by nie znając realiów walić w nas jak w bęben. Dlatego trudno, bym to odebrała inaczej.
Nie jestem zbyt aktywny na Twitterze, ale gdyby np. na Facebooku ktoś napisał: "Jaki serwis naTemat.pl, taki szef dział sport", na pewno bym zareagował inaczej. Gdybym odpisał to, co pani, wyszłoby na to, że jestem złego zdania o mojej firmie.
Wiem o co panu chodzi. Ale dla mnie to nadinterpretacja. Nie oszukujmy się – wizerunek serwisu naTemat.pl jest dużo lepszy niż PZPN.
W prawicowych mediach już niekoniecznie.
No tak, ale w Polsce jak rzuci się gdzieś słowo PZPN, to ludziom nasuwa się od razu 5-10 określonych skojarzeń.
Jest taka piosenka, chyba Sylwii Grzeszczak, a w niej słowa; "gdy znajdziemy się na zakręcie, co z nami będzie". Co będzie dalej z Agnieszką Olejkowską?
Na zakręcie? Nie wiem, skąd u was takie podejście, myślenie w stylu: "jaka to będzie tragedia, jak ktoś straci pracę". Nigdy jej nie traktowałam jak jakąś mannę z nieba. Żyjemy w czasach, gdy pracę często się zmienia. Dziś jestem tutaj, a jutro mogę pracować na poczcie i stemplować znaczki.
Aż tak?
Nie wiem. A pan wie, co będzie robił za kilka lat? Czy w ogóle media w takim kształcie będą istniały?
Elektroniczne mają przyszłość. Papier niekoniecznie.
Dobrze, ale nie jesteśmy w stanie wszystkiego przewidzieć. Nie planuję za tydzień rozpocząć pracy w kamieniołomach, ale też, jeżeli spadnę jakiś szczebelek niżej, to nie załamię się, nie będę rozpaczać. Jestem na początku swojej drogi zawodowej, dużo się nauczyłam, wyciągnęłam masę wniosków, ale nie kładę się pod tory i nie mam zamiaru dać się przejechać. Myślę, że ani ja nie umrę bez PZPN, ani PZPN beze mnie.
Agnieszka Olejkowska o swoim narzeczonym:
Jeżeli wygra pan Antkowiak, może pani zostanie. Jeżeli Zbigniew Boniek, chyba już niekoniecznie.
Pan Boniek był już wiceprezesem związku... Nie rozumiem, skąd ta cała kampania, czemu go ludzie tak kreują na zbawcę. Dla mnie to człowiek, który do perfekcji opanował sztukę manipulowania opinią publiczną. I pozycjonuje się jako główny reformator.
Załóżmy, że dostaje pani propozycję, by zostać na stanowisku.
Nie mówię nie. Ale z drugiej strony mam też swoje życie prywatne.
Gdybym był pani potencjalnym pracodawcą, trochę bym się bał zatrudniać osobę, cały czas kojarzoną z fatalnym z wizerunkiem PZPN.
Mam nadzieję, że mój potencjalny przyszły pracodawca oceni mnie merytorycznie, a nie przez pryzmat doniesień prasowych. Jeżeli wezmą górę moje kompetencje, doświadczenie, to powinnam być spokojna.
Jest jakaś instytucja w Polsce, w której rzecznikowi jest ciężej?
Nie sądzę. Swego czasu rzecznik Koźmiński to chyba powiedział, że kiedyś najgorzej miał rzecznik PZPN, a po ostrych śnieżycach gorzej ma rzecznik PKP. Tyle, że u nich tak źle jest okresowo. A u nas cały czas.