"Mamy zbliżający się okres świąt i trudno rozważać, żeby w naszej tradycji święta te odbywały się bez wizyty w kościele" – powiedział minister zdrowia, zapytany o to, czy w czasie Wielkanocy kościoły będą otwarte. Ostateczna decyzja ma zapaść w czwartek. Może jednak te trudne rozważania okażą się łatwiejsze, gdy zacznie się słuchać głosów oburzenia. A tych nie brakuje.
Jesteśmy szczęściarzami. Wręcz powinno nas przepełniać przemożne poczucie radości i dumy. Dzięki bogu i do brzegu. Ten rząd ma zasady, jest konsekwentny, dba o bezpieczeństwo albo raczej o tradycję.
W sumie to nie raczej... na pewno i przede wszystkim dba o tradycję. I właśnie tejże tradycji – robienia z nas idiotów – poświęconych będzie kilka kolejnych akapitów. Poświęconych tak jak zdrowie Polek i Polaków.
Ta Wielkanoc będzie inna niż zwykle, poprzednia też była inna niż zwykle. Ustalmy jednak to, co jest stałe w tych "innych" świętach. Strach o bliskich? Jest. Brak spotkań z rodziną? Zgadza się. Wyczekiwanie normalności? Owszem.
Jest jeszcze jeden element. Przepraszam, że się powtórzę, ale dzięki ci panie!!! (panie z rządu, bo boga bym w to jednak nie mieszała). Tym elementem jest kościół. Mam na myśli budynek, nie wspólnotę. Nie mam zamiaru prowadzić narracji opartej na dzieleniu na My i Wy. Choć w sumie w te biedne mury jajkami też nie ma co rzucać.
Wracając do budynku, a wrócić jest łatwo, bo drzwi są otwarte na oścież... Otwarte w środku trzeciej fali epidemii – tak, tak, tej samej, w której codziennie sprawdzamy, czy nie pojawił się kolejny wariant koronawirusa, taki, o którym piszą, że "zgotuje nam piekło". Ale nie ma się co martwić. Przecież to właśnie w kościele można się schować przed COVID-19. Kamień z serca. Szkoda tylko, że nie można się tam schować przed idiotycznymi decyzjami niektórych.
Z drugiej strony, być może się czepiam. Ponoć, jeśli jest jakaś stała w naszym życiu – gorsza czy lepsza – to akurat dobrze, bo znane daje nam poczucie bezpieczeństwa. Logiczne? Bynajmniej.
A przecież ta historia, uprzywilejowanej instytucji, jakby szczególnie nie zaskakuje (tak samo, jak to, że sejmowa komisja ds. pedofilii istnieje, ale próżno dopatrywać się w jej działaniu skuteczności). Wkurza? Tak, ale na pewno nie dziwi.
Wkurza tym bardziej że te wszystkie wykresy i dane nie świadczą o tym, żebyśmy byli na wznoszącej. No chyba, że zachorowań, to wtedy zdecydowanie tak. Wkurza, bo tysiące osób nie będzie miało za co przygotować świąt, ponieważ państwo kazało im zamknąć swoje biznesy dla naszego wspólnego dobra. Wkurza, bo kolejne tysiące osób straciły pracę przez wprowadzone obostrzenia.
Idźcie ofiara spełniona.
To nie są proste decyzje. Wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę. Cały świat stoi przed podobnymi dylematami, ale gdyby pojawiło się jakieś światełko w tunelu, jakaś nadzieją na to, że decydenci z naszego podwórka będą kierowali się logiką, to wkurzenie byłoby chyba mniejsze.
I nie trzeba nikomu tłumaczyć, o co wkurzonym chodzi. Od roku pytamy "dlaczego?". Dlaczego kościoły otwarte, a restauracje zamknięte? Dlaczego duchowni nie ponoszą konsekwencji tego, że w mszach uczestniczy więcej wiernych, niż jest to dozwolone? Dlaczego o. Tadeusz Rydzyk może świętować w "sporym" gronie i spać spokojnie?
Dlaczego? Bo tak. Bo to nie my podejmujemy decyzje. Bo hipokryzja tego rządu dawno już przekroczyła wszelkie granice. Bo dziś wiemy doskonale, że jednym wolno więcej, niż drugim. I w większości tymi drugimi jesteśmy my.
Nikt nie chce odwoływać świąt, nikt nie zakazuje modlitwy, nikt nie chce odbierać ludziom tego, co dla nich ważne. NIKT. Ważne jest jednak zdrowie i to, żeby nasi bliscy przetrwali ten trudny czas. Nie oszukujmy się, że jeśli kościoły będą otwarte, to zgromadzi się w nich garstka osób.
Jesteśmy przywiązani do tradycji. Mimo wszystko dobrze byłoby, gdyby to przywiązanie nie zaprowadziło niektórych na cmentarz. A ten przecież często jest blisko kościoła.
Brzmi fatalnie? Przesada? Nie sądzę. Przesadą jest egoizm. W czasie, gdy analizujemy wszystkie za i przeciw, gdy spieramy się o to, co ma sens, codzienność wielu wygląda tak:
"Sikam do worka, bo trochę wstyd pod drzewko w centrum miasta. Na kebaby nie mogę patrzeć, a ostatnio to i parówa w bułce to podstawa mojej diety. Częściej widzę kolegę z zespołu niż żonę, która ostatnio mi powiedziała, że się już przyzwyczaiła do pustego mieszkania. Wezwanie, szpital, następne wezwanie, dezynfekcja, kolejne wezwanie: kontynuacja misji poprzedniego zespołu" – napisał na Facebooku jeden z ratowników medycznych.
Opowiedział też pewną historię. Historię pewnego 54-latka, pana Kazimierza. "Panie, ten covid to mistyfikacja. Te maseczki to biznes tych brudnych pał z rządu. Ja to wszystko pier***ę i będę żył jak mi się podoba. Zbijcie mi ciśnienie i spier***ie" – miał mówić mężczyzna.
Dwa tygodnie później pan Kazimierz walczył o życie. "Panie, ja się duszę! Panie, pomocy, bo umieram!" – prosił chory. "Pan Kazimierz nie był nieśmiertelny. Pan Kazimierz umarł niecałe 2 godziny po wypowiedzeniu błagania o pomoc" – wyjaśnił autor wpisu.