Nie promuj głupich ludzi! – grzmią znajomi i nieznajomi na fejsie, gdy zamieszczam czyjąś (ekhem) "kontrowersyjną" wypowiedź. No super, to pięknie brzmi w teorii, ale trochę trudno udawać, że nic się nie dzieje, gdy chodzi o elitę polityczną, a nie osoby spod budki z piwem (choć w sumie jedno drugiego nie wyklucza). Dziennikarz Andrzej Stankiewicz podczas debaty kandydatów na prezydenta Rzeszowa stanął przed dużym wyzwaniem i mu podołał.
Możecie mi wierzyć albo nie, ale i tak to napiszę, bo to mój felieton: dziennikarki i dziennikarze (czy mediaworkerki i mediaworkerzy, jak sami się nieco ironicznie nazywają w czasach galopujących informacji), sporo myślą o swojej pracy. Przynajmniej część z nich.
Jak szeroko nakreślić kontekst, by informacja nie była odarta ze znaczenia, a jednocześnie by było można ją przekazać w czasie rzeczywistym? Czy dane słowo w newsie, lub reportażu jest najbardziej odpowiednie do opisania jakiegoś zjawiska, czy np. powiela szkodliwe stereotypy i może komuś zaszkodzić? A może przeciwnie, pomaga bagatelizować problem, na który trzeba wreszcie rzucić światło?
Czy zdjęcie ilustrujące tekst o przemocy wobec kobiet nie uderzy rykoszetem w psychikę czytelniczek, które jej doświadczyły?
Historia prób i błędów
Nie zawsze trafiamy. Czasami coś przegapimy, albo po prostu nie jesteśmy czegoś świadomi. Też jesteśmy ludźmi i wiadomo, że raz na jakiś czas coś schrzanimy – choćby przez przypadek. Potrafimy się jednak uczyć. Przynajmniej część z nas.
To co w mediach uszłoby jeszcze 30, 50, czy 80 lat temu, dziś jest nieakceptowane. Na przykład bycie pasem transmisyjnym dla nienawiści osób, które mogłyby podpalić świat po to, by patrzeć, jak płonie. By w tym ogniu spalić całe grupy ludzi, które z jakiegoś powodu wzięli na cel i publicznie dręczą.
Żydów. Czarnoskórych. Kobiety. Protestantów, katolików, muzułmanów. Tzw. "Polaczków". Osoby LGBT. Wymieniać można bez końca, choć koniec będzie taki sam.
Szczuj sobie sam
Dziennikarz (dziennikarka) nigdy nie może być jak podstawka pod mikrofon, gdy rozmawia z politykiem. Powinien starać się dociskać wszystkich niezależnie od poglądów które – jest przecież człowiekiem – posiada. Gdy dziennikarz rozmawia z kimś, kto mniej lub bardziej bezpośrednio nawołuje do przemocy, być podstawką pod mikrofon po prostu nie wolno.
Bo gdy nienawistne słowa patopolityka, pozostawione bez reakcji, zostaną przetłumaczone na czyny (a prędzej czy później zostaną, to funkcja czasu i częstotliwości), dziennikarz jest współodpowiedzialny – niezależnie od intencji. Tego nauczyła nas historia. III Rzesza to najbardziej znany, ale nie jedyny przykład. Wystarczy wziąć globus. Nie ma białych plam. Tak, Polska też nią nie jest.
Media nie mogą udawać, że ktoś taki jak poseł Grzegorz Braun nie istnieje. To jeden z kandydatów na prezydenta Rzeszowa i to jest fakt. Członek Konfederacji wyzywający ludzi LGBT od dewiantów chce rządzić tym miastem. Spełnił wszystkie formalności, by to było możliwe. O tym, czy tak się stanie, zdecydują wyborcy. Zanim jednak dzień głosowania nadejdzie, odbędą się debaty kandydatów.
Co zrobić, gdy polityk chce wykorzystać media do siania nienawiści?
Media mają kilka opcji. Przedstawiam cztery, ale pewnie wymyślicie coś więcej. Żadna nie jest bez wad.
Rozwiązanie numer 1: dziennikarki i dziennikarze mający podejrzenie graniczące z pewnością, że polityk będzie szczuł na grupy ludzi (umówmy się, to ryzyko da się przewidzieć), mogą po prostu go nie zaprosić. Zignorować. Zrobić debatę bez niego. On (ona) przekuje to natychmiast w symboliczny order. Taki niepokorny. Taki niepoprawny. Taki prześladowany dlatego, że nie może prześladować innych.
Opcja druga: zaprosić do studia. Pozwolić mu mówić – bez przerywania. Liczyć na to, że widzowie – większość z nich – słysząc ten potok jadu wycelowanego w tysiące ludzi, niektórych znanych osobiście – przerażą się, a nie zaczną głośno klaskać.
Wariant trzeci: zaprosić polityka do udziału w debacie. Reagować na każdy przejaw szczucia. Kontrować, przedstawiać argumenty. Wchodzić razem z rozkręcającym się politykiem w coraz wyższe rejestry emocji. Zmienić coś, co miało być debatą kilku kandydatów, w pojedynek na krzyki.
Może nawet stracić zimną krew. Narazić się na pozew, bo odbicie piłeczki i stwierdzenie, że Grzegorz Braun jest dewiantem – jest karalne. Natomiast gdy Grzegorz Braun szczuje w ten sposób na tysiące ludzi w całej Polsce, którzy od dawna są żywym celem dla sprawców przemocy, jest bezkarny.
Andrzej Stankiewicz wybrał możliwość numer cztery. Zaprosił do wirtualnego studia wszystkich kandydatów na prezydenta Rzeszowa mając świadomość, że prawdopodobnie Grzegorz Braun także w Radiu Zet będzie próbował siać nienawiść. Gdy szczucie się zaczęło, dziennikarz dał ostrzeżenie. Postawił granice. Gdy Braun nie przestał, Stankiewicz wyprosił go ze studia.
Oczywiście decyzja dziennikarza także ma swoje wady. Braun stał się medialnym męczennikiem dla (jeszcze?) niszy. Taki niepokorny. Taki niepoprawny. Taki prześladowany dlatego, że nie może prześladować innych. Tak, celowo powtarzam te zdania. Bo tu – w miejscu gdzie zaczyna się prześladowanie – jest granica tolerancji. I naszym zadaniem – nie tylko osób pracujących w mediach, nas wszystkich – jest pilnowanie, by nikt jej nie przekroczył.
W sytuacji, gdy stykamy się ze złem, często nie ma dobrych rozwiązań. Można za to przemyśleć sprawę i wybrać strategię najlepszą z możliwych. I – gdy przyjdzie konieczność – jak Stankiewicz po prostu to zrobić. To nie odwaga, lecz obowiązek.
Napisz do autorki: anna.dryjanska[at]natemat.pl
PS. Odnotowałam, że Grzegorz Braun podczas swojego występu w oburzający sposób zaatakował nie tylko grupę ludzi, ale i konkretną osobę – ministra zdrowia Adama Niedzielskiego. Zawstydzanie osób, które mają zaburzenia zdrowia psychicznego, przejawiające się m.in. przyklejaniem nazw tych zaburzeń do swoich politycznych rywali, to inny problem i wielki temat na oddzielny tekst.