„Miasto jest złym pomysłem na życie” – mówi w rozmowie z „Przekojem” Dorota Masłowska. Mieszkańcy miast pragną ciszy, spokoju, zdrowego jedzenia i coraz częściej z utęsknieniem spoglądają w kierunku przedmieść. Czyżby tęsknota za wiejskim krajobrazem udzielała się coraz szerszej liczbie mieszczuchów?
Masłowska w rozmowie z Zuzą Ziomecką mówiła dalej: „Miliony ludzi stłoczonych w jednej przestrzeni, żyjących w potwornej fizycznej bliskości i przez to coraz bardziej odizolowanych od siebie. Ludzi, którzy tracą zdolność nawiązania ze sobą najbardziej elementarnego kontaktu. Im bliżej, tym zimniej i bardziej obco.”
Miasto – przyjaciel czy wróg wolnego czasu?
Czy miasto może być źródłem naszego cierpienia? Wydaje się, że powszechna globalizacja uczyniła z miejskich molochów, zwłaszcza Warszawy, swoiste maszyny służące do wytwarzania PKB i produkowania kolejnych produktów. Miasto stało się bezosobowe i niczyje, zupełnie niemiejskie, jak produkt przemysłowy, gdzie obowiązuje cisza nocna od 22 i nie ma miejsca na dłużej czynne lokale (przypominam problemy klubokawiarni), na kulturę alternatywną, a centra czy starówki są produkowane na lukrowaną modłę, będąc kolejną maszynką do zarabiania pieniędzy, tym razem na turystach.
Czy nie zapominamy o tym, że miasto to nie tylko miejsce do spania i pracowania, ale też stosunek mieszkańców do siebie, zaangażowanie w sprawy lokalne czy sąsiedztwo. Ludzie próbują sami inicjować działania miejskie. Spotyka się to z dużym zainteresowaniem, lecz niestety nie ze strony władz miejskich. Te wolą dalej wytwarzać babole w postaci „Wianków nad Wisłą” czy rozmaitych zabaw sylwestrowych, na których wydają niesamowite pieniądze na promowanie słabych wokalistek i nieśmieszne żarty.
Tymczasem tkanka miejska obumiera. Zaangażowanie lokatorskie, wywodzące się z innej kultury i nie będące we współczesnym rytmie miejskim skupiającym się na liczeniu zysków, zmienianiu samochodów i urządzaniu domów w IKEA, pamiętają tylko starsi mieszkańcy. Są grupą wymierającą, podobnie jak miasto, jakie znamy z opowieści, bo to z życia codziennego jest makietą miejską służącą nam tylko do podtrzymania złudzeń o byciu mieszczuchami.
Pan Ziółko to gospodarstwo rolne małżeństwa Maryli i Piotra Rutkowskich, które znajduje się nieopodal wsi Maciejowice, 80 kilometrów od Warszawy. I to właśnie w stolicy Rutkowscy sprzedają dużą część swoich warzyw. Szczycą się wysoką jakością i dużą różnorodnością swoich produktów.
– Warszawa tęskni za dobrym jedzeniem – mówi zdecydowanie Maryla Rutkowska. – Staramy się prowadzić naszą uprawę naturalnie, ludzie doceniają to kupując regularnie nasze produkty – dodaje. Na miejskich targowiskach Pan Ziółko, czyli Piotr Rutkowski, opowiada o nieznanych i niespotykanych na co dzień w sklepach warzywach, które sprzedają, a Pani Ziółko dzieli się przepisami i mówi jak można wykorzystać dane produkty.
Jednym z miejsc, gdzie zawsze można było spotkać małżeństwo, było targowisko „Zielony Jazdów”. Ten projekt, kierowany przez warszawskie Centrum Sztuki Współczesnej, opierał się na sprzedaży naturalnych produktów regionalnych. Prócz tego na trawie niedaleko muzeum można było obejrzeć letnie eko kino, wziąć udział w warsztatach czy wykładach promujących zdrowe odżywianie i ekologię. Wraz z końcem lata projekt zakończył swoją działalność, ale wielkie zainteresowanie mieszkańców Warszawy daje nadzieję, że inicjatywa powtórzy się za rok.
Pani Ziółko zwraca uwagę na zmianę nastawienia ludzi w stosunku do kupowanych produktów. – Klienci chcą znać produkt, porozmawiać ze sprzedawcą. Dystrybucja w supermarketach jest zupełnie nieznana, a warzywa czy owoce często podejrzanej jakości, wielkości lub kształtu – mówi.
Zaznacza, że mieszkanie na wsi sprawia jej wielką radość. – Spokój, powolne tempo życia, cisza – wylicza Rutkowska.
Blogerka naTemat, Zuzia Górecka, jest projektantką mody. Jej torebki cieszą się wielkim zainteresowaniem. Mimo pracy w branży modowej Górecka zdecydowała się na wyprowadzkę z Warszawy. To ewenement, gdyż to właśnie stolica jest miastem, do którego zjeżdżają projektanci i projektantki pragnący pozostać na bieżąco, zdobywać nowe zlecenia i kontakty ułatwiające sprzedaż.
– Zamieszkałam z rodziną w górach południowo - wschodniej Polski, w drewnianym domu, gdzie latem ciężko trafić, a zimą trudno dojechać. Droga do naszego domu niektórych przyprawia o silny stres i porzucają samochód ostatnie kilkaset metrów idąc na nogach – pisze na swoim blogu. – Jednak dajemy radę codziennie dowozić dzieci do szkoły, robić zakupy w całkiem dobrze zaopatrzonych delikatesach, ze zwierzętami się oswoiliśmy, nie grzęźniemy w błocie po szyję, mamy dostęp do zdobyczy cywilizacji i co najważniejsze, żyjemy tu na poziomie, na który w dużych miastach mogą pozwolić sobie tylko nieliczni – pisze dalej.
Co więcej – projektantka mieszkająca dotąd w wielkomiejskiej stolicy na wsi poczuła się nareszcie wolna i szczęśliwa. Bez kompleksów opowiada o swoim codziennym życiu, które pewnie zmierzi co większych mieszczuchów. – Zamiast obcasów mam na nogach jednak góralskie ciepłe pantofle (tutaj na kapcie mówi się pantofle!), miara krawiecka co chwilę mi ginie więc mam przywiązaną do krzesła, a ostatni lokal w jakim byłam to bar w budynku Urzędu Skarbowego – pisze Zuzia Górska.
Kompleksy maleją
– Tęsknota za wiejskim życiem nie jest niczym nowym – mówi profesor Mirosław Pęczak, socjolog. – Od momentu powstania kultury przemysłowej szukamy wytchnienia na łonie natury. Oczywiście działa to również w drugą stronę, bo ludzie mieszkający na wsi pragną z kolei rozrywek miejskich – dodaje.
Profesor zwraca uwagę na specyfikę polskiego społeczeństwa, którego tradycyjne kulturowe zaplecze jest typowo chłopskie. – Ci, którzy byli ludźmi miejskimi od zaledwie kilu dekad bardzo wstydzili się swoich wiejskich korzeni. Spotykaliśmy się wręcz z pogardą kultury chłopskiej. To się zmienia – tłumaczy.
Wskazuje, że ewolucji ulega nie tylko nasze nastawienie do ludzi ze wsi (jako wyrażenie wciąż brzmi to pejoratywnie), ale również nasze gusta związane z folkiem. – Przykładów jest wiele: Kapela ze wsi Warszawa czy Kwartet Jorgi. Oni udowadniają, że wiejskość może być ekscytująca – mówi Pęczak i dodaje: – Nasze kompleksy mijają, a dystans do kultury naszych korzeni zmniejsza się.
Na pytanie, czy miasta są w stanie zapewnić swoim mieszkańcom warunki do relaksu Mirosław Pęczak mówi: – Nie da się jednoznacznie odpowiedzieć. Jest lepiej niż było, lecz zielone punkty miast czy przyczółki kulturalny miejskiej wciąż pozostawiają wiele do życzenia.