Jakie można kupić auto? Wiadomo – może być szybkie, komfortowe, przestronne, uterenowione, rodzinne, ładowne i co komu przyjdzie do głowy. Bardzo rzadko zdarza się, że te wszystkie możliwości można połączyć w jednym aucie. Ale jednak te rodzynki się zdarzają – i jednym z nich jest właśnie Land Rover Discovery. Samochód do tańca i do różańca.
Patrzysz na ten samochód i nie do końca wiesz, co chcesz z nim najpierw zrobić. Czy wyruszyć w daleką trasę, czy znaleźć pierwsze bagno i się w nie wpakować z impetem. Ja od początku wiedziałem, że muszę zrobić i jedno, i drugie – w końcu to test samochodu. Nie spodziewałem się jednak, że będę miał przy tym tyle zabawy.
Goliat
Pierwsza chwila z Discovery może być jednak conajmniej niepokojąca. Jeździłem wieloma dużymi autami w życiu, ale ten gigantyczny SUV od Land Rovera, kiedy wytoczył się z myjni, zupełnie mnie przytłoczył swoim rozmiarem. Porażający jest zwłaszcza tył samochodu. Wygląda jak wielka, przedwojenna szafa. A kiedy ustawicie auto w trybie terenowym (czyli podniesiecie zawieszenie), wrażenie jest jeszcze dojmujące.
Mówimy w końcu o samochodzie, który ma prawie 190 centymetrów wysokości. Jest wyższy ode mnie. Do tego prawie trzymetrowy rozstaw osi, prześwit jak w autobusie i dokładnie 222 centymetry szerokości.
Samo auto… w sumie może się podobać. Z początku byłem sceptyczny do “
velarowatych” reflektorów z przodu, bo bardzo podobała mi się poprzednia generacja “Disco”, ale w miarę upływu czasu przekonałem się.
Tył auta z kolei często jest przedmiotem kpin z powodu
niesymetrycznego umieszczenia tablicy rejestracyjnej, co nie ma najmniejszego sensu, bo i bagażnik otwiera się do góry, a nie na bok, a poza tym koło zapasowe już nie jest tam umiejscowione. Dosłownie kilka tygodni temu samochód został za to wyśmiany w “
The Grand Tour” przez Clarksona i spółkę, ale mnie to osobiście nie przeszkadzało. Jakby mnie było stać, to bym pewnie to przełknął.
A jak spojrzycie z boku to zobaczycie, że ten samochód to gigantyczna szafa. Gdzieś przecież trzeba było upchnąć ten trzeci rząd siedzeń, nie? Pełnowymiarowych.
Środek to z kolei absolutna orgia. Nie jest to oczywiście Range Rover, ale trzeba nosić tyłek naprawdę wysoko, żeby się przyczepić. Skóra, metal, jakość i przestrzeń. Kierowca ma mnóstwo miejsca, ale na kanapie z tyłu dosłownie można rozbić biwak. W trzecim rzędzie także nie brakuje przestrzeni. Ewidentnie samochód został zaprojektowany z myślą także o pasażerach na końcu, nie potraktowano ich jako doczepki, która ładnie wygląda w katalogu.
Oczywiście jednak nie myślcie, że gdziekolwiek dalej pojedziecie w siódemkę. Po rozłożeniu ostatniego rzędu bagażnik przypomina ten w
Hyundaiu i10 czy innym
Volkswagenie Up!. Znaczy się nie ma go.
Cwaniak w każdych warunkach
Za to w czwórkę można jechać choćby na koniec świata. Ja tak ruszyłem w Tatry i nikt nie narzekał na brak przestrzeni. A teraz wróćmy do tytułu. Bo jak można męczyć auto? Nie tylko piłując je na bezdrożach, czego byście się spodziewali, ale choćby właśnie w trasie. Cztery osoby, rozkręcona klimatyzacja, lodówka w podłokietniku, podgrzewanie foteli, trzy smartfony wpięte do portów USB. Do tego kiepska pogoda w trasie. Wiele aut by tego nie zniosło. Discovery pozostał niewzruszony.
Choćby taka drobnostka, jak ładowanie telefonu. Najczęściej, jeśli już mam wpięty telefon do portu USB i mam otwartą nie tylko nawigację Google’a (ta w Discovery nawet nie jest najgorsza, ale ja po prostu nie lubię nawigacji samochodowych), ale i Yanosika, to telefon nie tyle się ładuje, co po prostu bateria wolniej się rozładowuje. Tutaj natężenie w portach USB jest takie, że telefon ładował się błyskawicznie. A wpięte do prądu były jeszcze dwa inne. Można? Można.
A do tego w trasie udało mi się zejść do mniej więcej dwunastu litrów na sto kilometrów. Przypominam, że mówimy o aucie, które samo z siebie waży dwie i pół tony. Do tego czwórka pasażerów, bagaże, elektronika w aucie. No i nie wspomniałem, że testowany model był wyposażony w trzylitrową benzynę o mocy 340 koni mechanicznych.
Taki zestaw powinien zrujnować moją kieszeń, a tak się naprawdę nie stało. Oczywiście nie jechałem zbyt szybko. Powiedziałbym nawet, że trzymałem się przepisów – i na drogach krajowych, i na ekspresówkach. Gdybym przyspieszył, Discovery zmusiłby mnie zapewne do zastawienia mieszkania, ale jeśli ktoś chce jeździć przepisowo, to wszystko jest w porządku.
Tym bardziej, że Discovery pomimo dużej mocy do szybkiej jazdy nie prowokuje. Samochód niby rozpędza się do setki w siedem sekund, ale… nie o to tutaj chodzi. Raczej o połykanie z gracją kolejnych kilometrów. W tym Discovery jest naprawdę w ścisłej światowej czołówce.
To idealne rodzinne auto. No i dodajmy jeszcze, że fizyki nie oszukasz. Po prostej jeszcze można tym pędzić, ale w zakrętach robi się nieswojo. Z drugiej strony nie będę ukrywał, że do tego samochodu po prostu pasuje silnik wysokoprężny. Z racji na swoją charakterystykę, a i spalanie będzie niższe.
Zastanawiająca jest też lekkość, z jaką prowadzi się ten kolos. Discovery jest naprawdę delikatny. Tak delikatny jak wyjątkowo cienka (w porównaniu do ogromu tego auta) jest jego skórzana obręcz kierownicy. Sprawia raczej wrażenie koła sterowego na jachcie. To wszystko sprawia, że ten samochód w trasie naprawdę nie męczy. Poczucie komfortu dominuje wszystkie inne doznania.
W mieście też jest dobrze. O ile macie oczy dookoła głowy albo zamówicie system kamer 360 stopni, który w tym samochodzie jest nieoceniony. I o ile macie cierpliwość do szukania podwójnych wolnych miejsc parkingowych. Discovery odwzajemni się za to łatwością wcinania się na inne pasy. Nikt nie chce się z nim zderzyć, każdy cię wpuści. Mało to eleganckie, ale oj tam oj tam.
Król nie tylko szosy
Ale to wszystko to tylko przystawki. Każdy samochód koniec końców pojedzie po asfalcie przed siebie. Discovery nie ma swojej nazwy z przypadku. Zaczyna się tam, gdzie inne auta zawracają. I dopiero tam naprawdę skrzywdziłem ten samochód. To znaczy próbowałem, bo jak zauważyłem wcześniej, pozostał niewzruszony. Swojego czasu próbowałem nieco podtopić
Toyotę Land Cruiser, która mogła brodzić na 60 centymetrów. Co na to “Disco”? 90 centymetrów.
Prawie metr głębokości brodzenia w cywilnym aucie. A wszystko możesz zrobić w garniturze, po czym ruszyć do kościoła na niedzielną mszę. W środku dalej będzie czysto – włącznie z progami, które są zakryte przez drzwi, dzięki czemu nie ubrudzisz się przy wysiadaniu.
Discovery przyjmuje wszystko na luzie. Silnik benzynowy, który na asfalcie jest trochę zbędny, zapewnia ucztę dla zmysłów w terenie. Gigantyczny SUV z łatwością przejeżdża przez głęboką wodę na błotnistym terenie, a błoto jest większym wyzwaniem niż woda.
Robi to z prędkością zarezerwowaną raczej dla nawierzchni asfaltowej, dodajmy. Namiastkę możecie zobaczyć na nagraniach w tym materiale, ale możecie tylko żałować, jak nie słyszycie, jak Discovery ryczy, kiedy z wdepniętym gazem w podłogę przebijasz się przez kolejne zabłocone bajorka. Połyka kolejne metry trudnego terenu niczym rozjuszony hipopotam. A to wbrew pozorom bardzo szybkie i śmiertelnie niebezpieczne zwierzęta.
I nie jest tak, że raz się przejechaliśmy po trudnym terenie i uciekliśmy. Żeby zrobić nagranie, jedno ujęcie trzeba powtórzyć wielokrotnie. Żaden kłopot. I jeszcze posadziliśmy za kierownicą drobną kobietę, która poradziła sobie z nim z łatwością. Tak samo było w Tatrach, gdzie ja z kolei zjechałem na gruby, zmarznięty, bardzo nierówny śnieg. Przejechał jakby nigdy nic.
W ogóle nie czuć, że Discovery nie jest już autem zbudowanym na ramie. Wszystko nadrabia elektronika z systemem Terrain Respoinse, który sam dobierał ustawienia auta do nawierzchni. Kąt natarcia? 34 stopnie.
Kąt zejścia? 30 stopni. Ten samochód wszystko przyjmuje na luzie. Kiedy zjeżdżałem ze stromej piaszczystej góry, Discovery z błogim spokojem poinformował mnie, że automatycznie włączył reduktor. I tyle, do przodu. Pod każdą górę i przez każdy strumień. Największym ograniczeniem były opony na asfalt założone do auta testowego. Czyli jest dobrze.
Pytanie oczywiście brzmi: jak długo. Napisałem, że nie czuć ramy, ale nie oszukujmy się – to już nie jest samochód do uporczywego eksploatowania w terenie. Owszem, można, ale tak jakby trochę... szkoda lakieru? Na dłuższą metę nowy “Disco” jest zbyt delikatny, zbyt cywilizowany. Owszem, potrafi. Ale nie pojedziecie nim na safari jak w starych generacjach Discovery. Jak motor się zepsuje, nie naprawicie tego skomplikowanego silnika zestawem agrafek. Trzeba będzie holować.
Na żwirowni, gdzie wykonaliśmy nagrania, inni użytkownicy w swoich przygotowanych do offroadu autach patrzyli co najmniej zaskoczeni na możliwości tego samochodu. Ale nie potrafię sobie wyobrazić, że ten samochód zniesie intensywną eksploatację w terenie. To jednak bardziej król bezkresnych szos. Który przy okazji radzi sobie także w terenie. I w sumie przecież po to większość klientów go kupuje.
No właśnie, kupno. Discovery to fajne auto, ale przygotujcie się na wydatek. SUV “zaczyna się” od 229 tysięcy, co w sumie nie jest bardzo wygórowaną kwotą w tym segmencie.
Ale słowo klucz to “zaczyna się”. Za te pieniądze otrzymacie bowiem samochód ze 180-konnym dieslem, którego nie sprawdzałem, ale jestem przekonany, że jest po prostu za słaby do auta o tej masie. Rozsądniej wygląda trzylitrowy diesel o mocy 258 koni mechanicznych – ale on z kolei już kosztuje co najmniej 315 tysięcy złotych. Do tego droższa wersja wyposażenia i już dobijamy do czwórki z przodu. Ale jak ktoś ma pieniądze i ochotę na brytyjskiego SUV-a, to zdecydowanie jesteśmy w redakcji na tak.