– Nauka zrobiła swoje. Teraz potrzebne są decyzje polityczne, czyli wprowadzenie powszechnego obowiązku szczepień – mówi prof. Zbigniew Rudkowski. 92–letni emerytowany wakcynolog porównuje pandemię COVID–19 do wojny, a antyszczepionkowców do dezerterów, których nie obchodzi społeczeństwo.
Poniższy tekst jest elementem naszej akcji związanej ze zbliżającą się IV falą koronawirusa w Polsce. Z naszego cyklu dowiesz się m.in. jak niebezpieczny jest nadal koronawirus, dlaczego należy się szczepić i jakie są prognozy dla Polski oraz świata. Zachęcajmy też do szczepień – niech każdy z nas namówi chociaż jedną osobę. Dla naszego wspólnego dobra.
Prof. Zbigniew Rudkowski to lekarz, pediatra, nestor polskiej wakcynologii. W 1963 roku walczył z epidemią ospy prawdziwej, która wybuchła we Wrocławiu. W rozmowie z naTemat profesor Rudkowski przewiduje, jak będzie rozwijać się epidemia koronawirusa w Polsce, jeśli połowa społeczeństwa pozostanie niezaszczepiona.
Anna Dryjańska: Panie profesorze, od naszej ostatniej rozmowy o pandemii minęło prawie 1,5 roku. W tym czasie dużo się wydarzyło. Koronawirus zabił ponad 75 tys. osób w Polsce i prawie 4,5 mln na świecie. Ale pojawiły się też szczepionki przeciw COVID–19. Czy jest szansa, że ta zaraza już wkrótce się skończy?
Prof. Zbigniew Rudkowski: Pandemie zaczynają się błyskawicznie, ale trwają tak długo, jak długo istnieje populacja wrażliwa na wirusa. W przypadku COVID–19 jest to populacja osób niezaszczepionych.
Kiedy pokonamy pandemię? To nie jest kwestia nauki, tylko polityki. Szczepionka już jest. Teraz potrzebna jest współpraca na poziomie międzynarodowym, by zabezpieczyć ludzi na wszystkich kontynentach.
To ważne, bo wirus wędruje w różne zakątki świata i stamtąd potrafi w dogodnym momencie przeskoczyć w inne rejony. Gdy sytuacja uspokaja się w jednym miejscu, pogarsza się w innym. A potem tam, gdzie było spokojnie, znowu się robi groźnie.
Przyczajony wirus czeka na okazję, by nas zaatakować. Mówiąc brutalnie jego celem jest to, by znaleźć żerowisko, czyli ludzi, którzy nie mają odporności. To łatwa zdobycz i jednocześnie okazja, by wirus się rozmnożył i poszedł dalej.
To brzmi tak, jakby wirus był żywym stworzeniem, które chce nas dopaść.
Bo wirus jest żywym stworzeniem. Gdyby nie żył, to by się nie rozmnażał i nie wędrował. Warto też zauważyć, że nie dzieje się to przypadkowo, ale według reguł i możliwości.
Mikroorganizmy nie są jak my – nie mają oczu, uszu i mózgu. Mają jednak coś, czego nie potrafimy jeszcze określić, a co pozwala im wyczuwać dobre miejsce do osiedlenia.
Są już badania dowodzące, że mikroorganizmy zmieniają kierunek ruchu pod wpływem czynników zewnętrznych. To coś bardzo zaskakującego, bo pokazuje, że mikroorganizmy są aktywne i przyciągają do siebie inne.
To jednocześnie zła wiadomość dla osób ciężko chorych, podatnych na zakażenia. Właśnie dlatego jedna osoba może być atakowana jednocześnie przez kilka różnych rodzajów mikroorganizmów.
Wróćmy jednak do wirusa.
Wirus jest niewidoczny dla ludzkiego oka, ale jak się wszyscy przekonaliśmy w ostatnich miesiącach, mimo swojego mikroskopijnego rozmiaru potrafi być bardzo niebezpieczny.
SARS–CoV–2 to tylko jeden z wielu rodzajów koronawirusa. Z kolei koronawirus to tylko kropla w morzu mikroorganizmów. Wielu z nich pewnie jeszcze nie odkryliśmy.
Jesteśmy nimi otoczeni do tego stopnia, że można powiedzieć, iż to nie drobnoustroje żyją w świecie człowieka, tylko ludzie żyją w świecie drobnoustrojów.
Część z nich jest wobec nas przyjazna, inne są obojętne, ale są i takie, które nas atakują: odbierają nam zdrowie lub życie. Do tej ostatniej grupy należy koronawirus. Dlatego to, co się dzieje od kilkunastu miesięcy, to wojna.
Obecna pandemia to wojna światowa między koronawirusem a człowiekiem. Wojna, w której po stronie człowieka padło już 4,5 mln ofiar. I będą kolejne.
To nie napawa optymizmem.
Na każdej wojnie są ofiary. Tak już po prostu jest. Jako ludzkość mamy jednak duży potencjał obronny. Wynaleźliśmy broń, którą możemy zakończyć walkę. To oczywiście szczepionka.
Gdy rozmawialiśmy ostatnim razem, naukowcy na całym świecie gorączkowo pracowali nad tym, by ją wynaleźć. Teraz ją mamy.
Jesteśmy w nieporównanie lepszej sytuacji niż ludzie w czasach poprzednich pandemii: dżumy czy mniej odległej epidemii grypy "hiszpanki".
Możemy ograniczyć liczbę ofiar i zakończyć pandemię. Rozwiązanie jest proste: obowiązkowe szczepienie przeciw COVID–19.
Wyjątkiem na poziomie błędu statystycznego mogą być osoby ciężko chore, z zaświadczeniem od lekarza, dla których przyjęcie preparatu byłoby zbyt dużym obciążeniem.
Reszta powinna zostać zaszczepiona – chce czy nie chce. Tylko dzięki powszechnym szczepieniom wirus nie ma ludzi, na których może żerować.
Tymczasem sytuacja w 38–milionowej Polsce wygląda tak, że w pełni zaszczepionych jest nieco ponad 18,6 mln osób.
Niestety odporności zbiorowej z tego nie będzie. Ona wytwarza się dopiero przy prawie bezwyjątkowym zaszczepieniu. Wtedy ci, którzy nie przyjęli preparatu, są chronieni przez tych, którzy go przyjęli. Mają się gdzie schować przed zakażeniem.
A teraz? Tama, którą budujemy, by powstrzymać wirusa, składa się z samych dziur. W gruncie rzeczy jej nie ma. Wirus może hulać bez przeszkód.
Tyle że zaszczepieni z dużym prawdopodobieństwem unikną ciężkiego przebiegu choroby i śmierci. Czy to nie jest przeszkoda dla wirusa?
Te osoby faktycznie są zabezpieczone. Ale połowa społeczeństwa z własnej głupoty nadal jest bez ochrony.
To znaczy, że w wojnie z wirusem na własne życzenie poniesiemy klęskę: będą kolejne fale zachorowań, kolejne zgony i przepełnione szpitale, kolejne lockdowny. Zamiast pokonać pandemię, ugrzęźniemy w tym na lata.
To ile będzie trwał ten wirusowy Dzień Świstaka? Następne kilka lat?
Ależ skąd. Kilkanaście, a może i kilkadziesiąt, o ile w ogóle się skończy.
Powtarzam: nauka zrobiła swoje. Teraz potrzebne są decyzje polityczne, czyli wprowadzenie powszechnego obowiązku szczepień.
Wtedy, gdyby to wszystko poszło sprawnie, czekałaby nas jeszcze jedna lub dwie fale zachorowań. A potem byłby spokój – eradykacja, czyli wyeliminowanie wirusa. Jeśli zostanie tak, jak teraz, czeka nas permanentny kryzys.
Część osób nie chce się zaszczepić. Jedni uwierzyli w teorie spiskowe, inni stwierdzili, że to nie ich problem, bo albo lekko przeszli koronawirusa, albo ufają, że właśnie tak będą go przechodzić.
Tak zachowuje się tchórz, który pasożytuje na odpowiedzialnej, zaszczepionej części społeczeństwa. Chowa się za innymi, by uniknąć swojego wkładu w walkę z epidemią. To nieetyczne nie tylko ze społecznego, ale i chrześcijańskiego punktu widzenia. Jesteśmy wspólnotą, a nie zbiorem jednoosobowych wysp.
Wrócę do metafory wojennej. Gdy trwa bombardowanie, wszyscy mają zaciemnić okna i bez gadania iść do schronu, a nie odsłaniać rolety i wybierać się na radosny spacer z psem. Tak samo powinno być podczas epidemii, gdy walczymy z wirusem. Podczas wojny obowiązują prawa wojenne.
Antyszczepionkowcy to dezerterzy, którzy bardzo jasno pokazują, że nie obchodzi ich społeczeństwo. Jedni dali się zbałamucić absurdom o zmianie kodu genetycznego, które są rozpowszechniane przez złośliwych ludzi. Inni z kolei łudzą się, że są najmądrzejsi, najsilniejsi i nic ich nie pokona.
Są jeszcze ci, którzy mówią, że włączyli myślenie. A nawet tacy, którzy wyzywają lekarzy od Mengele i atakują punkty szczepień.
Może ci ludzie coś włączyli, ale z pewnością nie jest to myślenie. Antyszczepionkowe postawy nie są nowe. To już było. W XIX wieku antyszczepionkowcy straszyli, że po przyjęciu preparatu kobietom wyrastają wymiona, a mężczyznom rogi. Teraz jest XXI wiek, więc krążą bajki o chipach.
Wielu antyszczepionkowców tuż przed śmiercią przekonało się, że się mylili. Przecież teraz do szpitala trafiają z COVID-em głównie niezaszczepieni, a umierają prawie wyłącznie niezaszczepieni.
Wie pan, jak część internautów reaguje na doniesienia o ciężkim przebiegu COVID lub śmierci znanych antyszczepionkowców? Śmiechem albo oskarżeniami o kłamstwo.
Niestety ludzie nie zmienili się od XIX wieku. Po prostu niektórzy są uodpornieni na fakty. Wolą wierzyć w absurdalne opowieści niż zaufać nauce.
Swoją nieodpowiedzialnością przedłużają pandemię. Skarżą się na obostrzenia i lockdowny, ale to właśnie przez to, że się nie zaszczepili, trzeba będzie je wprowadzać. Sami powodują problem, a potem mają pretensje do wszystkich, tylko nie do siebie. Ręce opadają.
Ma pan pomysł jak ich przekonać?
Proszę pani, życie nauczyło mnie, że istnieją ludzie odporni na wszystkie argumenty. Z nimi nie należy dyskutować – ich trzeba zaszczepić. To jest wojna.
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut