Otrzeźwiałam, gdy wróciłam do domu o 4:00, miałam do napisania artykuł, a o 8:00 musiałam wstać do kolejnej pracy. Próbowałam przekonać siebie, że dam radę, ale gdy usiadłam do komputera, poczułam wielką falę. Zaczęłam tracić oddech, zrobiło mi się gorąco, serce waliło, jakby w ramach protestu chciało skoczyć bez reszty ciała do łóżka. Wpadłam w panikę.
Prof. Marcin Matczak wypowiedział się na temat młodych o lewicowych poglądach. – Wątpię, aby tacy ludzie byli gotowi pracować po 16 godzin na dobę, żeby osiągnąć sukces. Indywidualne niepowodzenia bardzo często służą im potem jako uzasadnienie dla zmian systemowych – mówił w wywiadzie dla "Polityki".
Po tych słowach internauci zaczęli dyskutować o polskim rynku pracy i "kulcie zapierd**u".
Kilka lat temu pracowałam o wiele więcej niż teraz, wierzyłam, że "ciężką pracą coś osiągnę". Nie wspominam tego czasu dobrze.
Co robisz w wolnym czasie? Nie mam wolnego czasu
Trzy lata tak odpowiadałam na to, zdawałoby się, bardzo proste pytanie. Nie wiem, czy pracowałam dokładnie 16 godzin dziennie, ale właściwie pracowałam cały czas. Trudno mi przypomnieć sobie, co robiłam poza pracą. Rezygnowałam z wyjazdów i wakacji, bo "przecież potem tego nie nadrobię", "nie mam siły", "nie mogę, bo nie ma mnie kto zastąpić".
Robiłam staż w jednej redakcji, na pół etatu pracowałam w drugiej redakcji i byłam asystentką przy produkcji spektaklu. Studiowałam. Wychodziłam z domu wcześnie rano, wracałam najczęściej około 23:00. Nieraz w ciągu dnia na chwilę zaglądałam do mieszkania, bo miałam "godzinne okienko". Gdy miałam nocny dyżur w redakcji, to siedziałam do 2:00, a w razie awarii systemu tak długo, jak awaria nie została usunięta.
Każdy dzień był inny i elastyczny. Bardzo to lubiłam. W ogóle czułam, że się spełniam, więc łatwiej było mi godzić się na kolejne zlecenie, kolejny temat do zrealizowania, kolejne zastępstwo.
Raz jechałam na próbę do spektaklu rano, pędziłam na staż, wracałam na próbę, a potem dyżur od 17:00. Innego dnia rano miałam dyżur lub jechałam na uniwersytet, a cały wieczór poświęcałam na załatwianie spraw – nadrabianie zaległości z zajęć, szukanie książek w bibliotece, jakieś zakupy, maile, sprawy organizacyjne związane z teatrem.
W komunikacji miejskiej rzucałam okiem na zadany przez prowadzącego tekst, przeglądałam notatki. Po powrocie do domu wiedziałam, co będę robić: miałam listę. Każdego wieczoru musiałam znaleźć chwilę, by zrobić listę na dzień kolejny, bo inaczej po prostu bym nie zapamiętała wszystkiego. Codziennie lista miała około 10 punktów "do zrobienia". Później więcej, bo doszło do tego, że musiałam zapisywać KAŻDĄ najmniejszą czynność.
Zaczęłam się gubić i zapominać. Wypadały mi z głowy drobne sprawy. Nie mogłam się skupić. Nieraz w ogóle nie kojarzyłam jakiejś rozmowy. Jeżeli czegoś nie zrobiłam od razu, to mój mózg potrafił to całkowicie wymazać. Co ważne: na tym etapie słyszałam jedynie pochwały. Jak to sobie radzę, jak ogarniam, jaka jestem zorganizowana, jakie mam ciekawe życie, tyle fajnych projektów. W żartach słyszałam, że jestem chyba robotem, ale pełne podziwu komunikaty jeszcze bardziej mnie napędzały.
I tak po kilku miesiącach takiego szaleństwa zgodziłam się na kolejny projekt. Pracowałam w Warszawie i Gdyni, bo kto pracoholikowi zabroni!
Bunt ciała
Zaczęłam tyć, bo potrafiłam nie jeść kilkanaście godzin lub pochłaniać cokolwiek, spałam po 4 godziny, a i tak był to sen przerywany. Wybudzał mnie lęk. Że zaśpię, nie zdążę, spóźnię się do pracy, że dzień jest za krótki, żeby ze wszystkim zdążyć. Moje życie towarzyskie umarło. Związek się sypał. Libido zwiędło. Zapomniałam, co to czas wolny. A jak miałam niepracującą niedzielę, to i tak nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, bo stresowałam się poniedziałkiem. Spacer nie dawał przyjemności, film mnie nudził, rozwalony układ pokarmowy i tak nie pozwalał cieszyć się kolacją z przyjaciółmi.
Zgubiłam wszystko, co sprawiało mi radość. Już nie czytałam książek, bo nie miałam czasu. Nie bawiłam się z psem, bo nie miałam czasu. Nie oglądałam filmów, bo nie miałam czasu. A jak ten czas miałam, bo z planu dnia wykruszył mi się dyżur czy próba, to nie miałam ochoty. Na "rozluźnienie i odstresowanie" sięgałam po drinka lub piwo, co jeszcze pogarszało sytuację.
Byłam tak potwornie zmęczona i wyczerpana psychicznie, że mój organizm nie chciał rozrywek i aktywności. Chciał jeść i spać. Wyglądałam źle. Czułam się jeszcze gorzej. Zamiast odbierać te sygnały ostrzegawcze, denerwowałam się, że zła kondycja utrudnia mi wyjście z łóżka czy "machnięcie" na szybko dodatkowego zlecenia. I na złość (sobie?) brałam na siebie jeszcze więcej, żeby udowodnić, że dam radę.
Zauważyła to aktorka, z którą pracowałam. To ona jako pierwsza zasugerowała, że muszę powiedzieć "stop", że przeginam. Przyznała, że widzi we mnie siebie sprzed lat. Zapieprzała do chwili, gdy mając zaledwie 30 lat dostała zapaści. Padła. Nie mogła wstać. Miała sparaliżowaną część ciała.
Karetka, lekarz, przymusowy odpoczynek. Wiele osób dopiero w takim momencie się zatrzymuje i dociera do nich, że tak po prostu się nie da żyć. Wiedziałam, że robię źle, że sobie szkodzę. Po wysłuchaniu opowieści aktorki przyrzekłam sobie, że coś zmienię. Ale przecież nie da się tak po prostu odpuścić. Dotarło do mnie, że nie umiem odpuścić.
Zewsząd słyszałam, że żeby coś osiągnąć, to trzeba zapieprzać. A przecież ja chciałam coś osiągnąć. I się udało. Osiągnęłam. Nerwicę, lęki, bezsenność, problemy z wagą i cerą, nadużywanie alkoholu i stosowanie go jako "rozluźniacz". Konsekwencją było również zakończenie związku. Później na terapii próbowałam dojść do źródła mojego pracoholizmu.
Jesteś słaba
Ktoś mógłby powiedzieć, że byłam za słaba, że nie dałam rady. Tylko że to nie kwestia słabości. Paradoksalnie jestem już za silna, żeby ponownie dać się wkręcić w tę "narrację sukcesu".
W pięknych opowieściach o wielkich karierach często po prostu pomija się cenę, jaką za ten sukces trzeba zapłacić. Ba, niejednokrotnie gloryfikuje się to, że ktoś pracował cały czas, "nie tracił czasu na bzdury" (czytaj: na odpoczywanie), w biurze był zawsze pierwszy, a wychodził ostatni, poświęcił wszystko. Bla, bla, bla.
W wirze zawodowym, w którym trwałam trzy lata, nie było miejsca na mnie. I to sprawiło, że pracowałam coraz gorzej. Co z tego, że więcej? Dowalałam sobie kolejne godziny. Dociskałam gaz. I co? I frustrowałam się, że efekt jest odwrotny, bo głodna, niewyspana i przemęczona wykonywałam obowiązki wolniej. Proste czynności zajmowały mi więcej czasu. Przestawałam być kreatywna. A przy okazji zaniedbałam rodzinę i przyjaciół.
I tak, tak, wiem, że każde ciało jest inne i różnie radzi sobie w sytuacji stresowej. Ale zasadniczo każdy potrzebuje jedzenia, picia i odpoczynku. Jedno ciało dłużej zniesie permanentny stres, inne szybciej zacznie "się wyłączać", ale ostatecznie negatywne skutki ciągłego napięcia nadejdą. Prędzej czy później. I nie ma się co oszukiwać, że "mam dobre wyniki" i "sobie radzę". Ja też miałam i sobie radziłam. A potem nagle nie miałam i przestałam sobie radzić.
Mogłabym przytoczyć teraz stos badań o tym, jak ważny jest balans i relaks, co się dzieje z mózgiem, który nie odpoczywa. Ale przecież my wszyscy o tym wiemy. Wiemy i jednocześnie napędzamy "kult zapierd**u" historiami, jak to kiedyś trzeba było na wszystko zapracować i ludzie zapieprzali, a teraz to nikomu się nie chce, a ci młodzi to już w ogóle tylko roszczenia i wymagania.
A może młodzi po prostu mają większą świadomość? Może wiedzą, że życie to nie tylko praca i kasa? Może wolą mniej zarabiać, ale po pracy mieć czas na spacer i kino? Może łatwiej im określić granice, których nie chcą przekraczać w trosce o swój umysł i ciało?
Żyjesz, by pracować czy pracujesz, żeby żyć?
Wrócę do pierwszych zdań mojego felietonu. Wpadłam w panikę. Wtedy zdarzyło mi się to pierwszy raz, ale nie ostatni. Byłam przerażona i naprawdę pomyślałam, że mogę umrzeć. Stałam na balkonie i płakałam, próbując złapać oddech. Musiałam przyznać, że tym razem po prostu nie dam rady. Muszę iść spać.
Po tamtym wydarzeniu czułam, że doszłam do granicy i zmiana jest koniecznością. Był to proces wolny i męczący. Schemat działania "na 200 procent" towarzyszy mi do dzisiaj, ale dzięki terapii udało mi się nauczyć, że mogę nie dawać rady i odmawiać, należy mi się odpoczynek, a ciało warto szanować, bo ma się tylko jedno.
Dlatego nigdy nie dam sobie wmówić, że praca jest najważniejsza (co nie wyklucza się z tym, że lubię pracować). Że ci, co "zapieprzają" na pewno osiągną więcej niż inni. Nie uwierzę, że będę wiodła szczęśliwsze życie, jeżeli zamiast 8 godzin będę pracować 16. Wkurza mnie podtrzymywana od lat narracja, że jak wypruwasz sobie żyły i pracujesz jak robot, to jesteś super.
Gdy patrzę na dane i statystyki dotyczące problemów psychicznych, które dotykają coraz więcej osób, to myślę: my potrzebujemy treningów z odpoczywania i dbania o siebie, a nie maratonów w pracy, żeby "coś osiągnąć". Z perspektywy czasu uważam, że moim największym osiągnięciem jest dojście do miejsca, w którym jestem teraz i prowadzenie na tyle zbalansowanego trybu życia, w jakim stopniu pozwala mi specyfika mojego zawodu.
Nie żałuję żadnego doświadczenia, ale gdy przypominam sobie, jak funkcjonowałam kilka lat temu i jak bardzo ucierpiało na tym moje ciało i głowa, to nawet trochę mi wstyd, że tak głupio wybrałam. I zaryzykowałam swoje zdrowie dla kilku dodatkowych przelewów. Nie polecam.
Napisz do autorki: alicja.cembrowska@natemat.pl
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut