Marcin Meller w obszernym wpisie w mediach społecznościowych opowiedział o swoim stanie zdrowia. Dziennikarz ujawnił, że niedawno zachorował na koronawirusa, a rok temu miał zawał serca. Po latach rzucił też palenie. To jednak nie wszystkie jego zdrowotne perturbacje.
W naTemat jestem dziennikarką i lubię pisać o show-biznesie. O tym, co nowego i zaskakującego dzieje się u polskich i zagranicznych gwiazd. Internetowe dramy, kontrowersyjne wypowiedzi, a także ciekawostki z życia codziennego znanych twarzy – śledzę je wszystkie i informuję o nich w swoich artykułach.
Napisz do mnie:
weronika.tomaszewska@natemat.pl
Meller o swoim stanie zdrowia
Meller otworzył się przed internautami i zdradził, z jakimi problemami zdrowotnymi musiał się mierzyć. Swoją publikację na Facebooku zatytułował wymownie jednym słowem: "nieśmiertelny".
Na początku dziennikarz wyznał, że mimo zaszczepienia przeciw COVID-19 zakaził się od swojej żony, Anny Dziewit-Meller. "Zabrakło mi dwóch tygodni do trzeciej dawki, Anka, sama zaszczepiona dwukrotnie Pfizerem, złapała na mieście i j***, miałem COVID. Teoretycznie miało być lajtowo, ale moja zaniepokojona kardiolożka nakłoniła mnie bym złożył swe sexy ciałko do warszawskiego szpitala zakaźnego na Wolskiej" – napisał Meller.
Wrócił także wspomnieniami do czerwca 2020 roku, kiedy trafił na SOR z powodu zawału serca, który oficjalnie został określony jako "przerzut zapalenia płuc na mięsień sercowy". "Było nieśmiesznie. Dochodziłem do siebie pół roku. Ale żyję, jak widzicie" – czytamy w poście.
To jednak nie koniec kłopotów ze zdrowiem Mellera. W drugiej połowie 2020 roku, po tym, jak wszedł z dziećmi na Łysą Górę w Górach Świętokrzyskich, ponownie miał objawy wskazujące na COVID-19. Testy wykazały jednak wynik negatywny. Lekarze ocenili, że to zapalenie płuc.
Meller o traumatycznej historii z Kenii
Prezenter przytoczył także traumatyczną historię ze swojego życia. "Zawsze uważałem, że jestem nieśmiertelny, że nie tyczą się mnie prawa przyrody. Umacniałem się w tym przekonaniu, jeżdżąc przez lata jako reporter na wojny, wychodząc z sytuacji, z których nie powinienem wyjść" – zaczął myśl.
"Kiedyś, akurat nie na wojnie, na prostej asfaltowej drodze w Kenii jechałem autobusem, który z obłędną prędkością zderzył się czołowo z tirem wiozącym samochody. Zginęło wielu współpasażerów, w tym rodzina, z którą tuż przed odjazdem zamieniłem się na siedzenia" – opisuje.
"Byłem poraniony w wielu miejscach, zbryzgany cudzą krwią, a to był szczyt epidemii AIDS i jeszcze nie znano na chorobą żadnych lekarstw. Gdybym się zaraził, oznaczałoby to wyrok śmierci. Miałem 26 lat" – przyznał Meller.
Po tym wydarzeniu z duszą na ramieniu udał się do szpitala w Warszawie, aby odebrać wyniki badań krwi. Okazało się, na szczęście, że jest zdrowy. "Po raz kolejny uwierzyłem, że jestem nieśmiertelny" – wspomniał. Jednak po tym zdarzeniu po 33 latach postanowił skończyć z paleniem papierosów.
Meller w końcu uznał swoją śmiertelność
Meller podkreślił jednak, że przyszedł taki moment w jego życiu, że musiał uznać swoją śmiertelność. Zaczęło się w czerwcu 2019 r., gdy podczas wywiadu z dziennikarką w Szczecinie, nagle źle się poczuł.
"Słyszałem co mówię, ale miałem wrażenie, że słucham i obserwuję z oddali. Nie wiedziałem co się dzieje, nie mogłem zaczerpnąć oddechu i zacząłem się potwornie bać. Musiałem przerwać rozmowę" – relacjonuje.
Ratownicy medyczni podali mu leki i stwierdzili, że to "klasyczny atak paniki, kumulacja upałów, przemęczenia, odwodnienia". Dopiero kolejna taka sytuacja pozwoliła dziennikarzowi zrozumieć, że powinien na poważnie zadbać o swoje zdrowie.
"Po prostu nagle w samochodzie miałem kopiuj wklej ze Szczecina. I stwierdziłem, że poddaję twierdzę. I że mimo iż głęboko się z tym nie zgadzam, to chyba jednak jestem śmiertelny. I trudno, przyjmę nawet do wiadomości, że leki na nadciśnienie to już będę musiał łykać do śmierci. (...) I zadzwoniłem do kardiologa" – podsumował.
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut