Niewiele jest w Polsce takich postaci, jak Marcin Meller, które z równą gracją będą mówiły sytuacji mediów w Polsce i oddawaniu się lekturze książek w toalecie. Na początku czerwca ukazał się zbiór felietonów Mellera "Nietoperz i suszone cytryny". Zapytaliśmy jego autora o to, czy PiS zabroni nam się śmiać, jak, jako były naczelny "Playboya," ocenia Annę Mierzejewską i co działo się w czasie najbardziej hardkorowych dni na planie "DDTVN".
Nie chcę wypaść na totalnego pesymistę, ale felietoniści chyba już zawsze będą zamartwiali się tym, dlaczego wszyscy (inne kraje) mogą, a my (Polska) nie możemy.
Jakbym nie kochał, to bym się nie zamartwiał. Chociaż po części zazdroszczę ludziom, którzy mają totalnie wywalone na sprawy publiczne, że w ogóle ich to nie obchodzi. Nieważne, czy demokracja, czy dyktatura. Najważniejsze, żeby w życiu prywatnym było okej.
Z "Nietoperzy i suszonych cytryn" zapamiętałem niepolityczny felieton z "virahami" (hinduskie określenie stanu odczuwanego po porzuceniu, tęsknota – red.) i "awumbukami" (papuaskie "żal po odjeździe gości" – red.). Było tam jeszcze jedno słowo, które zapadło mi w pamięć – "brabant".
Ludzie cały czas rzucają tymi słowami na spotkaniach ze mną, a ja już za nic nie pamiętam, co one znaczą (śmiech).
Brabant to sytuacja, kiedy wiesz, że, twoje działanie obróci się przeciwko tobie, ale nie możesz przestać myśleć o tym, co by było gdyby.
To pewnie dotyczyło jakichś stosunków męsko-damskich. W moim przypadku dotyczy to też czasem napisania czegoś, chociaż powinienem się przymknąć. Chociaż tutaj mój problem polega na tym, że ja nigdy nie jestem w stanie przewidzieć, czym wywołam awanturę.
Czasem wydaje mi się, że napisałem coś mega kontrowersyjnego, po czym nawet pies z kulawą nogą obok tego nie przejdzie. Innym razem piszę rzecz, którą uważam za oczywistą oczywistość i robi się jatka. Zawsze się zastanawiam, jaki jest mechanizm powstawania takiej gównoburzy. Generalnie nie mam tendencji wywoływania dymów. Źle to znoszę – szambo wylewające się w internecie to nic miłego.
Kiedy jechałem na spotkanie, myślałem o historii z książki z wywiadem "Playboya" z "Wielką Polską Aktorką"…
I na pewno chciałbyś spytać, o kogo chodzi? I tak nie zdradzę.
Nie. Chcę spytać, jak często spotykaliście się w "Playboyu" z równie rozkapryszonymi gwiazdami.
Generalnie w "Playboyu" wychodziłem z założenia, że nie chcemy robić wywiadów z ludźmi, o których wiedzieliśmy, że nie są spoko, mają jakiś przerost ego, czy coś w ten deseń. Za mojej kadencji naczelnego koncepcja była taka, że nasi rozmówcy, z jakiegoś powodu, mają być fajni, ciekawi, inspirujący. Nie robimy wywiadu tylko dlatego, że ktoś akurat jest bardzo popularny.
Zresztą o "Wielkiej Polskiej Aktorce" też tak sądziłem przed wywiadem. Nie można jej odmówić artystycznej wielkości, wspaniałych ról, jednak dała nam wtedy ostro popalić.
Gdybyś zażyczył sobie szampana za 1500 zł, nasza rozmowa nawet by się nie zaczęła. Chyba, że zdążyłbym na szybko sprzedać nerkę.
Nie no, to była masakra. Właściwie nie wiem dlaczego, bo to zaprzeczenie poprzedniej tezy, ale chłopaki robili kiedyś wywiad z detektywem Rutkowskim. Totalna maniana. Za moją zgodą opublikowaliśmy też making-of tego wywiadu, to naprawdę było tak absurdalne.
Rutkowski wymyślał jakieś bzdury, wymówki, kiedy nie przychodził na spotkanie z dziennikarzami. Że jest nagłe posiedzenie Sejmu o godz. 23 i takie tam. Próbował robić z nas głupków. Z Sejmem miał wtedy pecha, bo akurat jeden z chłopaków przechodził przez Wiejską i widział, że w budynku jest totalnie ciemno.
Liczba ściem wymyślanych na minutę przez tego człowieka była naprawdę godna podziwu. Tylko po co tak komplikować sobie życie? Wystarczyło powiedzieć prawdę, zamiast budować trzypiętrowe brednie.
Za moich czasów było przynajmniej kilka edycji, gdzie naczelnymi były kobiety. Paradoksalnie, głównie w krajach kultury macho, czyli w Brazylii i Wenezueli. Tak było też w Słowenii. Dlatego pod względem płci w ogóle mnie to nie zaskakuje.
Zastanawiam się tylko… Rozumiem, jak ona kombinuje z treściami feminizującymi, prezentowaniem innego spojrzenia na pewne tematy, itd. Tylko teraz pytanie, jeśli masz już na rynku pisma adresowane do świadomych kobiet, jak np. "Wysokie Obcasy", to po co robić…
"Wysokie Obcasy 2".
"Playboy" nie żyje gdzieś poza resztą. Tak, jak wszystkim w prasie, leci mu sprzedaż. Ten sam problem był już wtedy, kiedy ja byłem naczelnym. Chciałem robić bardziej artystyczne sesje, nawet jeśli miały być perwersyjne. Po drugie, zależało mi na tym, żeby to było pismo bardziej lifestyle'owe i reporterskie.
Włodarze mieli jednak obawy, że stracimy w taki sposób czytelników, których już mamy i nie zyskamy nowych w zamian. Widziałem różne pomysły na odświeżanie "Playboya" w innych krajach. Niestety sprzedaż wszędzie notuje tendencję spadkową.
No ale spadek sprzedaży magazynów papierowych, jak zauważyłeś, to problem nie tylko "Playboya".
Tak. Paradoksalnie wydaje mi się, że luksusowe miesięczniki mają największą szansę na przetrwanie. Nie ma co porównywać globalnego rynku z polskim, ale masz np. taki magazyn "Monocle". To lifestyle'owy miesięcznik dla wszelakiej maści menadżerów, menadżerów-hipsterów i innych osób, które dużo podróżują samolotem. Autorzy robią go po prostu świetnie – tematy są niejednokrotnie bardziej pogłębione niż w gazetach czy tygodnikach opinii.
Tylko, że "Monocle" wychodzi po angielsku. Jego rynkiem jest cały świat i pewnie najzamożniejsi ludzie na globie (wakacyjne wydanie "Monocle" w Empiku kosztuje 74,90 zł – red.). Natomiast w Polsce jest jak jest. Mimo to uważam, że w naszym kraju największą szansę przetrwania mają miesięczniki. Głównie dlatego, że pełnią również funkcję gadżetu.
Wydaje mi się, że czytanie gazet w formie papierowej bierze się też z wzorców zaczerpniętych z domu. Kiedy ja wracałem ze szkoły to mój stary albo dziadek siedzieli przy stole z rozłożonym dziennikiem. Dlatego osobom z mojego pokolenia zdarza się jeszcze sięgnąć po gazetę. U młodszych znajomych nie widzę jednak takiej tendencji.
Moje dzieci akurat mają rodziców, którzy czytają papier. Kupujemy tygodniki, ale na co dzień moja żona korzysta z elektronicznej prenumeraty. Studiuję coroczne raporty dotyczące czytelnictwa w Polsce. Pocieszające jest to, że trend spadkowy dobrnął do pewnego poziomu i się zatrzymał. To znaczy nadal jest żenujący, ale stabilny.
A wracając do gazety. Pamiętam jak na początku nowego milenium, mój redakcyjny kolega z "Polityki" Edwin Bendyk zapisał na kartce rok, w którym, jego zdaniem, nie będzie już papierowych gazet. Nie pamiętam dokładnie, który to był, ale na pewno w okolicach 2025. Wtedy mu nie wierzyłem, ale trzeba przyznać, że miał rację chłopina. To, co wtedy wydawało się nierealne, staje się faktem.
Z drugiej strony pozostaje pytanie, jak mediom uda się sprzedaż w internecie.
Skoro jesteśmy przy mediach, chciałem cię spytać o pracę w "DDTVN”. W książce opisujesz, że było to dla ciebie spore wyzwanie.
To może zrozumieć tylko ktoś, kto robił telewizję na żywo. W uchu słyszę zazwyczaj dwójkę ludzi – wydawcę merytorycznego, czyli kogoś, kto panuje nad treścią rozmowy, oraz tego drugiego, kto pilnuje czasu. Zdarza się, że te dwie osoby nadają ci do ucha dwa sprzeczne komunikaty. Merytoryczny chciałby, żebyś jeszcze pociągnął rozmówcę, natomiast ten od czasu krzyczy tylko: "kończ, kończ, kończ".
Trzeba jeszcze pamiętać, że w telewizjach komercyjnych są mega restrykcyjne zasady, co do czasu emisji reklam. Tam opóźnienie o kilka sekund może grozić olbrzymimi karami finansowymi.
A jak wspominasz współpracę z Remikiem Maśnicą?
Trafiłem na Remika Maśnicę, z którym się zakumplowałem. Praca z nim przypominała sytuację z fotela dentystycznego. Masz otwartą paszczę i waciki poupychane między dziąsła. Nie możesz powiedzieć ani słowa, za to dentysta-kawalarz cały czas coś do ciebie nawija. Tak właśnie się czułem, pracując z Remikiem
Nawijał mi do ucha o imprezach, o tym, kto, gdzie, z kim i w jakich konfiguracjach. To oczywiście było bardzo śmieszne, nie poprawiało jednak mojej zdolności koncentracji, a to ja byłem na wizji, a on w reżyserce. Jedną z takich historii cytuję w książce. W "DDTVN" gościł Bogusław Wołoszański, w związku z rocznicą śmierci prezydenta Kennedy'ego. Snuł historie w swoim niepowtarzalnym, "wołoszańskim" stylu, kiedy Remik powiedział mi do ucha: "Ty, spytaj go, czy Elvis żyje".
Jego absolutny topem był jednak odcinek, kiedy były u nas trzy bardzo poważne panie. Ja jakoś nie byłem do końca skupiony na tej rozmowie, gdzieś odpływałem myślami. I nagle usłyszałem w słuchawce ryk, ale to po prostu taki ryk, że siedząca obok Kinga Rusin poderwała się w górę. "Obudź się kurwa! Ruchałeś całą noc, czy co?!" – krzyczał Remik. Z miejsca zrobiłem się czerwony, bo byłem pewien, że te kobiety też to usłyszały. Na szczęście nie.
Kiedy jeździłeś na wojnę, pracowałeś samemu, w "Dzień Dobry TVN" grasz na szpicy całego, dużego zespołu. Która z tych dziennikarskich dróg bardziej do ciebie przemawia?
To są dwie zupełnie inne rzeczy. Choć najfajniejszym czasem w życiu zawodowym były te samotne włóczęgi po Afryce, wyjazdy do Iranu czy na Kaukaz. To było nieporównywalne z czymkolwiek.
W każdym razie doświadczyłem w pracy dwóch prawdziwych skrajności. Z jednej strony wyjazd do Ugandy, planowo na tydzień, gdzie zostaję jednak trzy miesiące. Byłem sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Jedynym problemem był brak kasy. Wiele nadrabiałem wtedy wolnym czasem. Mogłem w jakimś miejscu posiedzieć długo, poznać ludzi. W przeciwieństwie do dziennikarzy anglosaskich, którzy za wszystko płacili.
W "DDTVN" wszystko jest skondensowane do trzech godzin na żywo. Program tworzy kilkudziesięcioosobowy zespół. Łapię moralniaka, jeżeli mój błąd, nawet totalnie przypadkowy, uderza w wysiłek tych wszystkich ludzi. To, że własną buźką firmuję pracę tylu ludzi, to duża odpowiedzialność. W Ugandzie, co najwyżej, ja mogłem zostać skrzywdzony, nie cały, wielki produkt.
W dzisiejszych czasach, przy rozwoju technologii cyfrowej i internetu, ktoś taki jak korespondent wojenny jest jeszcze potrzebny?
Myślę, że tak. Mamy telefony komórkowe i kamerki, ale ktoś musi jeszcze nimi poruszać. Poza tym, powiedzmy, że interesuje mnie jakiś konflikt na świecie. Zaczynam o nim czytać i szperać głębiej. Okazuje się, że niby wszędzie o tym piszą, ale, jak się wczytać, wszystko jest na podstawie jednego źródła – zazwyczaj jakiejś agencji prasowej. Wszędzie jest to samo.
Wtedy zaczynam szukać czegoś innego i staję przed ścianą. Ludzi, którzy opisują świat z pierwszej ręki, nie ma znowu tak wielu. To tak jak w miniserialu Netflixa "Larry Charles zaprasza do niebezpiecznego świata komedii", do którego nawiązuję w książce. Tam gość zrobił naprawdę najbardziej oldskulową, dziennikarską robotę – objechał naprawdę niebezpieczne kraje, jak Syria, Irak, Liberia w poszukiwaniu stand-uperów stamtąd i by odpowiedzieć sobie na pytanie z czego śmieją się ludzie gdy na pozór nie jest ci do śmiechu.
Filmiki nagrane smartfonami, łatwy dostęp do informacji i zdjęć nie zmienią tego, że jest potrzebny dziennikarz, który pojedzie w takie miejsce.
Dobrze, że mówisz o "Larrym Charlesie", bo chciałem cię spytać, czy wszystko, nawet najgorszą traumę, da się przepracować, obśmiewając przykre sytuacje? W miniserialu pojawia się postać Ahmeda Albasheera, irakijskiego komika. Albasheer porwany przez jedną z milicji w 2005 r. żartował z tortur, prosząc porywaczy, żeby nie wsadzali mu butelki w dupę.
Nawet jeśli ta historia została zmyślona, to jest prześmieszne, nie? W każdym razie, oglądając ten serial, przypomniałem sobie "Życie jest piękne" Roberto Benigniego. Kiedy ten film wchodził do kin, czułem pewną obawę, zastanawiałem się, jak można robić komedię o holokauście. Benigni to zrobił i wyszedł mu świetny film.
W samym getcie warszawskim też funkcjonowały kabarety. Śmiech nie deprecjonuje powagi tematu. Mój ulubiony przykład to powieść "Paragraf 22". To jedna z najpoważniejszych książek o wojnie, a z drugiej strony najśmieszniejsza rzecz, jaką przeczytałem.
Niedługo w Polsce okaże się, że nie ze wszystkich i wszystkiego można żartować. Nie uważam, żeby za PiS było tak źle, jak w czasach stanu wojennego, jednak szukam pewnych zbieżności i wydaje mi się, że gburstwo i brak dystansu do siebie łączą reżim dobrej zmiany z rządami PZPR.
System dobrej zmiany ma wiele elementów, które łączą go ze współczesnym systemem autorytarnym modelu tureckiego, węgierskiego czy rosyjskiego. Z drugiej strony koresponduje również z komuną. Cała deforma edukacji jest jak PRL w pigułce. Tak samo inne numery, które kojarzą się raczej z epoką Gierka czy nawet Gomułki, niż współczesną demokracją europejską.
Kiedyś w "Drugim śniadaniu mistrzów" zapytałem swoich gości o to, dlaczego propaganda PiS w mediach publicznych to kopiuj-wklej z propagandy stanu wojennego? Pojawiają się te same zbitki słowne, frazy, porównania i obelgi. Nie dostałem przekonującej odpowiedzi. Nie chce mi się wierzyć, że ktoś świadomie przekleja zdania z dzienników z lat 80., marca 1968 r. czy epoki Gierka. O co zatem chodzi? To jakiś szczególny rodzaj pojęciowej osmozy?
Zdarzało się w historii, że niemal identyczne koncepcje powstawały niezależnie w różnych, odseparowanych od siebie miejscach. Mam wrażenie, że tutaj granicą jest po prostu czas. Zawiść i związany z nią sposób myślenia nie zmieniły się jednak zbyt wiele.
Gdyby mój ukochany John Oliver zrobił w jakiejś telewizji w Polsce chociaż dwie minuty swojego programu, miałby już pewnie pięć spraw w prokuraturze. To nie zmieniło się od ostatnich dwóch-trzech lat. Tak było i wcześniej. Poziom tolerancji na żarty nad Wisłą jest dużo mniejszy niż np. w Stanach Zjednoczonych.
Żyjemy w czasach, w których wszyscy bardzo się oburzają. To akurat udaje się nam ponad wszelkimi podziałami. Codziennie czyta się teksty o tym, że ktoś obraził się na czyjś żart. Z PiS-em sprawa wygląda jeszcze tak, że partia rządząca ma do dyspozycji duży aparat propagandy i równie wielki aparat przemocy. A z poczuciem humoru nie jest u nich najlepiej. W połączeniu tworzy to naprawdę groźną mieszankę.
PiS jedzie teraz na tym, że "elyty" z PO naśmiewają się z wyborców partii rządzącej. Po akcji Arłukowicza z panem Andrzejem z Węgrowa pisowcy znów próbują grzać tym, jak liberałowie naigrywają się z "prostego człowieka". Co gorsze w sympatykach PiS pokutuje taka właśnie opinia.
To jest polskie nabzdyczenie, które wychodzi poza politykę. Takie traktowanie się serio aż do przesady, oburzanie się na pokaz. Chyba nie trzeba nikomu przypominać Lecha Kaczyńskiego i jego słynnego "spieprzaj dziadu", a Arłukowicz akurat nie kazał spieprzać. Jak to mawiał klasyk: dajcie człowieka, paragraf się znajdzie. Poziom hipokryzji jest na maksa wysoki.
Trzeba jednak pamiętać o tym, że PiS wbił swój elektorat w dumę i opozycja musi uważać na to, co mówi i w jaki sposób podlizuje się suwerenowi.
Boję się, że jakby się nie podlizywała, na końcu i tak wygra PiS.
Pytanie, jak bardzo wygra i jak mocno bezkarny poczuje się po jesieni. Z kwestią mediów przestali już nawet udawać.
Ale jak w praktyce miałaby wyglądać repolonizacja? To znaczy, nie potrafię wyobrazić sobie tego, jak PiS wykopuje np. Amerykanów z TVN. Taki ruch na pewno nie wpłynąłby dobrze na ich politykę zagraniczną.
Moim zdaniem, w pierwszej kolejności zabiorą się za Grupę Polską Press – za prasę lokalną. Mogą zrobić numer z propozycją zakupu nie do odrzucenia. Gazety lokalne są mega ważne i poczytne w Polsce regionalnej. Lokalne dzienniki to jest bardzo duża siła np. w czasie wyborów samorządowych.
Załóżmy, że w 2019 r. wygrywają wybory. W 2020 r. przejmują regionalną prasę. W 2023 r. wybory samorządowe. Resztę można już sobie dopowiedzieć.
Dopuszczasz do siebie sytuację, w której życie w Polsce staje się tak bardzo nie do zniesienia, że pakujesz walizki i zwijasz się z kraju?
Tu nawet nie chodzi o poziom wkurzenia. Zastanawiałem się, czysto teoretycznie, co by się stało, gdyby moi rodzice wyemigrowali w 1968 r., czego chciała moja mama. Ja już byłem wtedy w drodze, dlatego byłbym teraz pewnie jakimś Francuzem czy Amerykaninem. Prawda jest jednak taka, że oni też mają jakieś swoje francuskie czy amerykańskie problemy. A jeśli o mnie chodzi, to gdybym wyjechał, nie zdążyłbym rozpakować walizek, a już zacząłbym tęsknić.