Za polskich antyszczepów trzeba wziąć się jak we Francji. Sami wiecie, co by im tam pękło z bólu
Michał Mańkowski
09 grudnia 2021, 17:18·3 minuty czytania
Publikacja artykułu: 09 grudnia 2021, 17:18
Polskim antyszczepionkowcom pękłyby... gardła od krzyku, jak to im źle, niesprawiedliwie i ciężko. Wystarczyłoby wysłać ich na chwilę do Francji, gdzie obostrzenia nie tylko są szersze i surowsze, ale przede wszystkim twardo egzekwowane. Byłem na weekend w Paryżu i nie było tam knajpy, restauracji czy muzeum, do którego wpuściliby ciebie bez pokazania certyfikatu zaszczepienia. I nie ma że boli.
Reklama.
Polska jest wyjątkowa pod wieloma względami. Czasami to jednak wyjątkowość, której wolałbym nie mieć. Jesteśmy w niechlubnej końcówce krajów europejskich pod względem pełnego zaszczepienia. Jest w nas też coś takiego, że lubimy się buntować i nikt nam nie będzie mówił co mamy robić. Na przykład nosić maseczek. Albo nie daj Boże się szczepić.
Na podstawie zdjęć twarzy Polaków można by generalnie zrobić sesję zdjęciową z maseczkową Kamasutrą. Tak wiele pozycji maseczki na swojej twarzy wymyśliliśmy.
Płacz Polaka
Próba zakazywania czy nakazywania czegokolwiek działa na nas jak pociągnięcie prętem po klatce. I nie ma znaczenia, że to dobre dla naszego zdrowia, działa w innych krajach lub pozwala nam nie przejść w pełen lockdown.
Gdy kina jednej sieci chciały wprowadzić konieczność okazywania zaświadczeń o zaszczepieniu, wylał się na nie taki hejt, że segregacja, że skandal, że jak tak można, aż finalnie z pomysłu się wycofano. A powód był prozaiczny: dzięki temu więcej osób mogło wejść na salę.
Albo restauracje. Paru rozsądniejszych i odważniejszych przedsiębiorców odważyło się wprowadzić wymóg okazania zaświadczenia, żeby móc wejść i zjeść w ich lokalach. Nie masz = nie wchodzisz. Krótka piłka. Efekt podobny.
Komiczniej jest jednak w polskich górach. Niedawno zapowiedziane obostrzenia sprawiły, że hotelarze zaczęli pytać gości o certyfikaty zaszczepienia. Efekt? 80 procent z nich odmawia. Czujecie to? 8 na 10 klientów w myśl zasady "na złość mamie odmrożę sobie uszy" nie ma zamiaru pokazać takiego certyfikatu i jest gotowa postawić swój urlop na szali, rozkładając się jak Rejtan i krzycząc "nie macie prawa nas o to pytać".
Żeby było ciekawiej, nie zawsze są to osoby niezaszczepione. Niektórzy boją się, że będą... rejestrowani.
Jakże piękny skowyt byłby, gdyby żyli we Francji. Skoczyłem parę dni temu na krótki weekend w Paryżu i byłem w ciężkim szoku. I to nie tylko dlatego, że padało i było stosunkowo chłodno.
Tak to robią we Francji
Po pierwsze maseczki prawie wszyscy noszą poprawnie. Polska Kamasutra maseczkowa została sprowadzona tam do nudnej i jednej pozycji klasycznej na misjonarza, czyli nos i usta zakryte, sznurki na uszach.
Prawdziwym zaskoczeniem było jednak to, co działo się w miejscach publicznych. Nie było restauracji, do której wpuszczono by ciebie bez pokazania unijnego certyfikatu o pełnym zaszczepieniu. I nie ma znaczenia, czy była to droga restauracja z "białymi obrusami", zwykła knajpa czy narożny bar.
W 100 proc. z nich za każdym razem kelnerzy wymagali okazania zaświadczenia. Szybki skan kodu QR i dzień dobry, zapraszamy. Turyści i Francuzi karnie i bezproblemowo swoje zaświadczenia okazywali. Niektórzy w aplikacji, inni na mailu, jeszcze inni nosili przy sobie wydrukowane kartki. Cały proces każdorazowo trwał nie więcej niż 5 sekund.
Podobnie jest na lotniskach (to oczywiste, inaczej nie wjedziesz do kraju), w hotelu, muzeach czy niektórych sklepach. Gdy w Luwrze przypadkiem z nosa zsunęła mi się maseczka, chwilę później stała przy mnie już pani z obsługi, która bardzo "silvuple", żeby założyć ją poprawnie.
Jak widać można wymagać i się do tego stosować. Nikt nie ma bólu wiadomej części ciała, stosuje się i... żyje. Dosłownie i w przenośni. Zasady są proste: jeśli chcesz być częścią społeczeństwa, musisz się dostosować. I nie miałbym nic przeciwko, żeby tak sztywno wymagać tego w Polsce.