
Kieszonkowiec, nazywany też doliniarzem, najpierw "przypadkiem" potrącał przechodnia, a gdy ten tracił równowagę i kontrolę nad ciałem, złodziej wyciągał mu z kieszeni portfel i pieniądze, w tym samym czasie go podtrzymując.
A jednak przedwojennych złodziei otaczała i otacza aura romantyzmu. Kasiarze, szopenfeldziarze (złodzieje sklepowi), doliniarze – same te nazwy brzmią niezwykle. Ta romantyczna aura nie była prawdziwa?
Szacunek należał się innym złodziejom, kobietom oraz... sąsiadom, których okradanie traktowane było jako wykroczenie. Prawa te znane były przedwojennej ulicy i zdarzało się, że powoływali się na nie nawet uczciwi obywatele.
Ale złodziejski dzień powszechny nie był wcale romantyczny. Drobnica wyrywała kobietom torebki na ulicach, kradła z wozów snopki siana, świnie i ziemniaki, a prowincjonalni kasiarze nie tyle rozpruwali sejfy i kasy specjalistycznymi narzędziami, ile je literalnie rozbijali... siekierą.
W latach międzywojennych kasiarze stanowili wciąż jeszcze nową i fascynującą kategorię przestępców. Tworzyli ją inteligentni, często dowcipni, brawurowi mężczyźni o silnych nerwach, których chętnie widziano by nawet na salonach.
Przedwojenne prostytutki można było spotkać wszędzie tam, gdzie po zmroku gromadziło się więcej publiczności. (...)"Chustkowe", jak wówczas nazywano stojące pod latarniami kobiety, dostępne były nawet dla najbiedniejszych obywateli II Rzeczpospolitej.(...)"Kapeluszowe", jak również nazywano lepsze ulicznice stojące pod modnymi lokalami, zazwyczaj nie korzystały z amatorskich pokojów schadzek.(...) "Mamazele", najbardziej upadłe i najtańsze warszawskie ulicznice, pracowały w parkach, pustostanach, na placach Wołówki i w krzakach Powiśla, tam gdzie wieczorem spotkać można było półświatek, robociarzy i żebraków.
Oczywiście bieda nigdy nie była i dziś też nie jest jedynym wytłumaczeniem prostytucji. Dziewczyny z lumpenproletariatu sprzedawały np. swoje ciało by zarobić na posag i nie miało to wiele wspólnego z nędzą. Ferajna i one same uważały się za spryciary, które wykorzystują koniunkturę. I często po takim epizodzie dobrze wychodziły za mąż.
Oprócz rzucających się w oczy "chustkowych" i "kapeluszowych" ulicznic prostytucją zajmowały się w przedwojennej Polsce także mniej widoczne dla publiki kobiety: były wśród nich fordanserki, kokotki, grandesy, czyli dziewczęta pracujące w lokalach rozrywkowych i dancingach lub po cichu polujące tam na klientów.(...) W restauracyjnym półmroku grandesy udawały sekretarki, biuralistki, uczennice albo studentki. Rogatywkę z barwami Uniwersytetu Warszawskiego nosiła słynna piękność z Łodzi, niejaka W.K., dla której wielu mężczyzn w latach dwudziestych straciło głowę i portfel.
Do tego dochodziły jeszcze rozmaite domy publiczne, z prawnego punktu widzenia nielegalne, ale za to liczne i z urozmaiconą ofertą. Zresztą niektóre z nich prowadziły szanowane obywatelki – byłe nauczycielki czy urzędniczki. Policja szacowała liczbę stołecznych prostytutek na około 25 tys. kobiet. Oczywiście nie wszystkie dostawały takie grosze, ale co tu mówić, w międzywojniu seks jako usługa był tani, tańszy niż obecnie.
A więc jaka była?
Jak to możliwe?
A więc legenda II Rzeczypospolitej pod rządami marszałka Piłsudskiego jest mitem?
Monika Piątkowska – pisarka, dziennikarka i felietonistka, przez kilkanaście lat była reporterką "Gazety Wyborczej". Urodziła się w Krakowie, tam też ukończyła nauki polityczne na Uniwersytecie Jagiellońskim. Autorka powieści "Krakowska żałoba", której akcja obejmuje niemal sto lat życia miasta, a także zbioru opowiadań "Nikczemne historie" osadzonych w świecie przestępczym fin de siècle i międzywojnia. Obie pozycje są wynikiem jej długoletniej fascynacji zbrodnią i życiem codziennym na przełomie XIX i XX wieku.