"Euforia" opowiada o uzależnieniu i jest uzależnieniem. Serial z Zendayą trudno przestać oglądać, mimo że ciężko mówić w tym przypadku o przyjemności. Każdy odcinek to niekomfortowe tematy i sceny, które chce się przewinąć, rozdrapywanie ran i budzenie wypartych traum. Odcinek piąty drugiego sezonu, w którym Rue była na głodzie, sprawiał mi wręcz fizyczny ból. Tylko że tak jak Rue nie przestaje brać, tak ja nie przestaję włączać kolejnych odcinków "Euforii".
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Nie musisz oglądać "Euforii", żeby o niej słyszeć. Kiedy kilka tygodni temu rozpoczął się drugi sezon, media i internauci zaczęli wałkować "Euforyczne" tematy do tego stopnia, że kilka osób, które znam, włączyło serial HBO tylko po to, żeby zobaczyć, o co ten cały szum. Potem albo powiedzieli kategoryczne "nie", albo dalej oglądali z wypiekami na twarzy lub z boleścią w sercu. W końcu "Euforię" można kochać, można nienawidzić, ale nie da się być wobec niej obojętnym.
Powiecie: co za głupoty, co za przesada, to tylko serial. Tylko że – i wcale tutaj nie przesadzam – "Euforia" nie jest zwyczajnym serialem. Takim, który binge'ujesz, a potem (po krótszym lub dłuższym czasie, w zależności od stopnia "wejścia w serial") wracasz do normalności. "Euforia" jest jak pyszna pizza, po której dziwnym trafem jest ci niedobrze. Jest jak najtrudniejsza wizyta psychoterapeuty, na którą wcale się nie pisałeś. Wypruwa ci flaki, obrzydza cię, sprawia ci fizyczny ból, triggeruje i budzi traumy.
Brzmi fatalnie? To czemu to oglądamy? Bo potrzebujemy w życiu mięcha.
Sam Levinson, ojciec sukcesu "Euforii", lawiruje między tytułową euforią a depresją, w scenach zbliżeń balansuje na granicy przemocy fizycznej i seksualnej, ale nigdy wprost jej nie przekracza. Pokazuje ludzi na dnie i ludzi, którzy sami się niszczą, robi wiwisekcję toksycznym związkom i przyjaźniom, mówi o żałobie, samotności i lęku, pokazuje horror. Mamy w serialu uzależnienie od seksu, narkotyków i alkoholu, stosunki seksualne z nieletnią, wciąganie opioidów nosem z pralki, catfishing, niechcianą ciążę i dużo brutalnej przemocy.
Ale dotąd nie dostawaliśmy tego wprost. "Euforia" mamiła nas brokatem, neonami, kocim eyelinerem, teledyskowym montażem i uzależniającą (sic!) muzyką Labiryntha. Była umownym światem, gdzieś między jawą a snem. Narkotyki? Jest spoko, bo Rue płacze brokatowymi łzami, nic się nie dzieje. To wywoływało często dyskusję: czy serial Levinsona nie gloryfikuje narkotyków i przemocy? Czy nie jest szkodliwy?
Te tezy trafił szlag w piątym odcinku drugiego sezonu, gdy twórca "Euforii" nagle skończył z iluzją. Odarł ten odcinek z brokatu, neonów i świetnej muzyki, aby pokazać koszmar narkomanki na dnie. Rue krzyczała, płakała i wymiotowała. Była na głodzie i była gotowa na wszystko, żeby zdobyć prochy: kraść, kłamać, włamywać się do obcych domów, uciekać przed policją, spać na ulicy. Owszem, temat narkotyków nie jest obcy popkulturze, ale w tak naturalistycznej, dewastacyjnej formie jest rzadki.
Trudny był nie tylko wątek Rue, ale również jej matki i siostry, osób współuzależnionych, o których często zapomina się w kontekście choroby, jaką jest uzależnienie. Kobieta chroniąca dziecko przez swoim drugim dzieckiem, którym targa narkotykowy szał. Płacząca na łóżku nastolatka, która, trzęsąc się, zatyka uszy, gdy jej siostra na głodzie wyzywa matkę najgorszymi epitetami. Ich przerażenie, gdy Rue wybiega na ruchliwą jezdnię i strach, gdy nie wraca na noc. Bezwarunkowa matczyna miłość, która każe czekać na "marnotrawną" córkę aż do świtu.
Oglądanie tego odcinka sprawiło mi ból nie do zniesienia (i sądząc po komentarzach, nie tylko mi). Nie tylko cierpiałam za Rue, ale również za samą siebie, bo "Euforia" często budzi we mnie emocje i wspomnienia, których wcale nie chciałam budzić. Ten odcinek zrobił to podwójnie. Przez cały czas jego trwania czułam ból, strach, rozpacz i napięcie. Cholernie się bałam, nie chciałam patrzeć, jak dilerka wkuwa w rękę Rue strzykawkę. Przewijałam co mocniejsze sceny. Ale nie przestawałam oglądać, mimo że czułam się z tym źle.
My, masochiści
Oglądamy, bo oglądają wszyscy. Bo chcemy wiedzieć, co będzie dalej. Dla Zendayi. Oglądamy, bo jesteśmy masochistami.
Lubimy się bać i ranić, kochamy horrory, kryminały, thrillery i obrzydliwe filmiki na YouTube. Uwielbiamy podglądać. Tyle że "Euforia" to jeszcze coś innego – oglądamy, bo w duszy wiemy, że chodzi tutaj o coś ważniejszego. Że to serial, jakiego jeszcze nie było, którzy przekracza granice naszego komfortu, bombarduje nas seksem, przemocą i cielesnością i że robi to po coś. Po co? Żeby nami wstrząsnąć. Otworzyć nas, obudzić i obudzić w nas empatię. Pokazać, że żyjemy w kłamstwie.
Czytaj także:
Piąty odcinek drugiego sezonu "Euforii" miał rozwalić nas emocjonalnie i przerazić, żeby pokazać zarówno dramat osób uzależnionych, jak i uczulić na temat opioidów. Załamanie nerwowe Cassie ma przestrzec nas przed toksycznymi związkami, które są atrakcyjne tylko na papierze i w marzeniach, a penisy bombardują nas, by zwrócić uwagę na to, jak bardzo seksualizujemy ciało kobiety i chronimy ciało mężczyzny. Cycki są ok, ale zabierzcie te penisy! A Sam Levinson odpowiada na to: ok, więcej penisów i dajcie mi na nie zbliżenie!
Pierwszy sezon olśnił iluzją i atrakcyjnością, odcinki specjalne były pomostem do prawdziwego życia, a drugi sezon to pęknięta mydlana bańka i jazda bez trzymanki. Sam Levinson zrobił nas w konia, zapędził nas w kozi róg i omamił brokatem. Mimo że drugi sezon jest od pierwszego słabszy, to jest ważniejszy i mocniejszy. Levinson wie, jak sprawić, żebyśmy nie przestawali oglądać i robimy to, mimo że momentami mamy ochotę zwinąć się w kłębek i płakać albo po prostu zwymiotować jak Cassie w jacuzzi. A potem odliczamy dni do następnego odcinka.