Nie wstydzę się tego, że czytałam po nocach książki Stephenie Meyer i co parę lat wracam do oglądania filmów na ich podstawie. Mam do "Zmierzchu" sentyment i tak też pozostanie. Obciach? Jeszcze kilka lat temu tylko to mówiło się o wampirzej sadze. Dziś odtwórcy Edwarda Cullena i Belli Swan sięgają aktorskich wyżyn, a historia ich postaci przerodziła się z czegoś żałosnego w coś kultowego.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Saga "Zmierzch" o śmiertelniczce Belli Swan i wampirze Edwardzie Cullenie nie są już synonimem obciachu. Po latach filmy na podstawie książek Stephenie Meyer zyskały miano kultowych.
Robert Pattinson i Kristen Stewart byli krytykowani za swoje aktorstwo. Teraz jedno z nich gra Batmana, a drugie ubiega się o Oscara za rolę księżnej Diany.
Millenialsi i pokolenie Z z nostalgią patrzą na "Zmierzch". W oglądaniu czegoś dla zabawy nie ma niczego żałosnego.
Miałam zaledwie 11 lat, gdy "Zmierzch" trafił do moich rąk. Pamiętam, że ciocia niechętnie kupiła mi tę książkę pod choinkę, a przy rozpakowywaniu prezentu zwróciła się do mojej mamy słowami: "ja nie wiem, czy to jest odpowiednie na jej wiek". W szkole omawialiśmy już fragmenty opowiadań Andrzeja Sapkowskiego, więc powieść Stephenie Meyer nie mogła być (i finalnie wcale nie była) mroczniejsza od historii białowłosego wiedźmina.
Od tamtego momentu wkręciłam się w "Zmierzch" na amen. Czułam się prawie tak jak Harry Potter, który w "Komnacie Tajemnic" został wchłonięty przez dziennik Toma Riddle’a. Zanim jednak w ogóle zapowiedziano filmową ekranizację wampirzej sagi, fandom powieści o szarej myszce, która pokochała stuparoletniego krwiopijcę żyjącego w ciele nastolatka, wiódł życie niezmącone oszczerstwami i kpinami.
Czytelnicy łatwo utożsamiali się z ciapowatą Bellą Swan. W końcu była śmiertelniczką przechodzącą przez fazę nastoletniego buntu, a tajemniczy i zarazem przystojny Edward Cullen, będący ucieleśnieniem współczesnego sad boya, któremu na szkolnych korytarzach akompaniowały nieodwzajemnione westchnienia koleżanek z ławki, pokochał ją bez względu na jej niewyróżniający się niczym wygląd i irytujące zachowanie. Brzmi pretensjonalnie, ale w 2007 roku wielu nastolatków właśnie tak wyobrażało sobie ideał miłości.
"Zmierzch" przypieczętował też moje zamiłowanie do gatunku fantastyki, choć uromantyczniona wersja wampirów mieniących się brokatem w świetle dnia gryzła się z tym, czego oczekiwałam od następców Drakuli. Już wcześniej widziałam w telewizji "Wywiad z wampirem", dlatego Edward nie miał jak konkurować z Lestatem odgrywanym przez Toma Cruise'a.
Ale na swój sposób błyszcząca skóra Cullena wpisywała się w estetykę świata wykreowanego przez Meyer. Romans Belli nie miałby przecież sensu, gdyby jej chłopak był krwiożerczą bestią bez moralnego kompasu. Wtedy "Zmierzch" nie figurowałby na sklepowych półkach jako pozycja dla młodzieży. Prędzej stawiano by go przy nazwisku Stephena Kinga.
Do fenomenu książki dochodził przeintelektualizowany bełkot, który jako nastolatka uwielbiałam cytować razem z przyjaciółkami. "Jesteś dla mnie jak narkotyk. Moja własna odmiana heroiny"; "Lubię noc. Gdyby nie ciemność, nigdy nie zobaczylibyśmy gwiazd"; "Lew zakochał się w jagnięciu. Głupie jagnię. Chory na umyśle lew masochista" – być może przemawia przeze mnie nostalgia, ale wciąż uważam te teksty za kultowe (ironicznie). Pominę fakt, że w wieku nastu lat niewiele wiedziałam o opioidach. Z dzisiejszej perspektywy cytat o heroinie jest więc daleki od romantycznego.
"Zmierzch" podzielił swoich napalonych fanów na obozy, które śmiało można porównać do starcia Triss kontra Yennefer z prozy Sapkowskiego. Nastolatki stanęły przed wyborem pomiędzy wampirem Edwardem a wilkołakiem Jacobem. Do połowy sagi wolałam tego drugiego, ale gdy postać ta zakochała się w nowo narodzonej córce Belli, wtedy powiedziałam jej "papa".
Twórczość Meyer jest problematyczna z wielu powodów, począwszy od promowania toksycznych związków i hańbienia tradycji rdzennych Amerykanów. Do książek pewnie już nigdy nie wrócę, ponieważ nie uważam, aby były dobrze napisane (jako nastolatka patrzyłam na nie zupełnie inaczej, co jest zresztą zrozumiałe). Jeśli zaś chodzi o film, to zupełnie inna bajka.
W grudniu 2008 roku na ekranach kin zadebiutowała ekranizacja pierwszej części wampirzej sagi. Od tamtej chwili zaczęła się prawdziwa nagonka na "Zmierzch". Dziewczyny piały na widok plakatu z Robertem Pattinsonem, do którego wcześniej wzdychały w "Harrym Potterze i Czarze Ognia", a chłopcy, chcąc płynąć pod prąd, żartowali sobie z wyglądu aktora, twierdząc, że nie rozumieją, co kobiety w nim widzą.
Jak można się domyślić, na seansie "Zmierzchu" większość miejsc w sali zajmowały dziewczęta. Niektóre z nich do kina przyprowadziły ze sobą swoich partnerów, którzy zazwyczaj ze znudzenia podpierali sobie głowy rękami. W tamtym czasie nie znałam ani jednego kolegi, który otwarcie mówił, że lubi ten film. Dopiero po latach wyszło na jaw, że większość moich znajomych było lub nadal jest jego fanami.
Filmy spod znaku Meyer nie były być może dziełami najwyższego lotu, ale nie zasługiwały też w pełni na krytykę, którą zbierały. Najbardziej dostało się aktorom, którzy oberwali rykoszetem przez kiepsko napisany scenariusz. Kristen Stewart i Robert Pattinson nie mieli nawet okazji, aby popisać się swoim prawdziwym talentem, ponieważ grali tak, jak im wytwórnia kazała.
Pattinson przez ponad dekadę wstydził się "Zmierzchu". Dopiero niedawno przyznał w wywiadzie z czasopismem "GQ", że próbował grać Edwarda po swojemu, ale producenci powiedzieli mu, że jeśli tego nie zmieni, to wylatuje z obsady. Po zakończeniu zdjęć do ostatniej części ("Saga 'Zmierzch': Przed świtem – część 2") Brytyjczyk został zapytany, czy zabrał ze sobą do domu coś z planu filmowego. – Moją godność – odpowiedział. I odpowiedź ta wcale mnie nie dziwi.
Fani Belli oraz Edwarda od zawsze zdawali sobie sprawę z potencjału aktorskiego, jaki drzemie w Stewart i Pattinsonie. Tym bardziej cieszy więc fakt, że branża filmowa w końcu ich dostrzegła, a wraz z nią także szersza publiczność. Robert gra teraz emo-Batmana, a Kristen ma szansę na zdobycie Oscara za rolę księżnej Diany. Zgaduję, że pięć lat temu mało kto spodziewałby się takiego obrotu zdarzeń.
Im większy prestiż zdobywają główni odtwórcy ról, tym lepiej wspominany jest "Zmierzch". Otoczka obciachu wciąż pozostaje, ale nie na taką skalę jak kiedyś. Wampirza saga nie samymi aktorami jednak żyje. Filmy mogą pochwalić się wybitnym soundtrackiem wypełnionym muzyką artystów, o których wielu widzów wcześniej nie słyszało. Scena meczu baseballowego z piosenką Muse "Supermassive Black Hole" lecącą w tle do dziś pozostaje faworytką. I tak, wiem, że jest pokracznie zmontowana, ale co poradzę.
"Zmierzch" w swoim absurdzie, tanich efektach specjalnych i głupich dialogach doczekał się bądź co bądź miana tytułu kultowego. To samo tyczy się m.in. "High School Musical". Tych produkcji nie ogląda się raczej dla zaspokojenia intelektualnych doznań, a dla czystej rozrywki. Dla millenialsów i pierwszych roczników pokolenia Z są one powrotem do lat młodości, kiedy największym problemem nie było wcale zarabianie pieniędzy na opłatę czynszu, tylko to, czy znajdą sobie chłopaka wampira.