Jeszcze kilka lat temu lubiłam szpanować. Jak filmy, to tylko Ingmar Bergman i Francuska Nowa Fala. W wolnym czasie wypadało czytać "Ulissesa" i chodzić na sztuki Krzysztofa Warlikowskiego, a do miłości do kryminalnych czytadeł czy Justina Biebera lepiej było się nie przyznawać. Dzisiaj mam 32 lata i... to wszystko gdzieś. Oglądam to, co chcę, czytam to, co chcę i nie tracę czasu na udawanie.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Myślałam, że tak trzeba. Czytać klasykę literatury i tytuły nagrodzone Pulitzerem, chodzić do kin studyjnych i oglądać niszowe europejskie filmy. Słuchać radiowej Trójki za czasów jej świetności, chodzić na wystawy kultury współczesnej i gardzić jedzeniem popcornu w multipleksach. Wstyd było się przyznać, że woli się kino od teatru, muzyka Nicka Cave'a wcale nie porywa, a powieści Katarzyny Grocholi poprawiają humor w smutne wieczory.
Bycie hipsterem i piewcą kultury wysokiej było modne – przynajmniej w kręgach, w których się poruszałam, czyli warszawskim środowisku akademickim. Jako studentka filologii polskiej i kulturoznawstwa musiałam trzymać poziom. Owszem, koleżanki z roku, podobnie jak ja, zaczytywały się "Zmierzchem", ale traktowałyśmy to jako ironiczny gest i wstydliwą przyjemność, o której koniecznie trzeba było mówić tonem lekceważenia i ze śmiechem.
Tyle że dziś zwyczajnie już jestem na to za stara i nie mam ani czasu, ani ochoty na kulturowy szpan.
Im miałam więcej lat, tym poznawałam siebie lepiej. Zdałam sobie sprawę, że od teatru wolę musicale, ale wciąż wstydzę się mówić o tym głośno. Polska to nie londyński West End, na którym na luzaku siadasz na teatralnej widowni w kurtce i jesz lody podczas spektaklu. Tutaj wyjście do teatru to elegancja, wzniosły szept i wyrafinowany gust. Nad Wisłą zamiast "nie lubię teatru" równie dobrze mógłbyś powiedzieć "jestem głupi i nie mam gustu". A przecież teatr teatrowi też nierówny!
Dlatego – mimo że teatr lubię, ale jest u mnie na liście rozrywek po kinie, koncertach, musicalu i balecie – długo bałam się powiedzieć, że wolę inne rzeczy od przesiadywania na Ważnych Sztukach, których czasami nie rozumiałam i potrafiły zwyczajnie mnie znudzić. Jakie rzeczy wolę? Nowy Marvel w multipleksie, koncert muzyki filmowej z "Władcy Pierścieni" albo ekscytacja atrapą R2-D2 na warszawskim Comic-Conie.
To może niektórym wydawać się śmieszne, ale powiedzenie wprost, co się lubi w kulturze, a czego nie, wymaga odwagi i dojrzałości. Za nic nie wyznałabym jeszcze kilka lat temu, że lubię Justina Biebera i amerykańskie książki fantasy dla młodzieży. Że filmy wyświetlane nabożnie w studyjnych kinach mnie nudzą i wolę hollywoodzkie blockblustery (ale z tych lepszych, szanujmy się), a muzyka Taylor Swift jest dla mnie jak religia.
Długo zajęło mi zrozumienie, że fakt, że lubię muzykę pop, Jamesa Bonda i Eurowizję nie robi ze mnie gorszej. Dziś mogę jednak spokojnie powiedzieć (i napisać), że kocham popkulturę, a kulturę wysoką szanuję i cenię, ale nie jest dla mnie priorytetowa i nie wywołuje we mnie tylu emocji, ile nowy "Batman" albo sam zwiastun czwartego sezonu "Stranger Things". I jest mi z tym bardzo dobrze, a o odczarowanie przekonania, że popkultura to miałka sieczka dla "głupich Amerykanów" będę walczyć do upadłego.
Ludzie, dajcie żyć
Ten kulturowy elitaryzm i przekonanie, że tylko kultura wysoka (i niezależna) się liczy, a wszystko inne jest "be", wciąż ma się w Polsce bardzo dobrze. Piewcy Kultury (przez wielkie "K") gardzą "maluczkimi", co widać chociażby w komentarzach w mediach społecznościowych pod ogłoszeniami o kolejnych artystach, którzy wystąpią na letnich festiwalach. Co drugi komentarz pod popowym czy hip-hopowym twórcą to drwiące "kto?" albo przemądrzałe "a gdzie (tutaj pada nazwa szpanerskiego artysty)?".
Polacy lubią się dzielić – także w sferze kultury – i iść w skrajności. Jedni kochają disco polo, a inni cisną bekę z Zenka Martyniuka. Jedni chodzą na Vegę, inni na Skolimowskiego. Ci pierwsi wytykają drugim kije w tyłkach, a drudzy uważają pierwszych za przaśnych i bez gustu. Idziemy od jednego końca do drugiego, zapominając, że jest jeszcze bardzo miły środek, jakim jest popkultura, która przez lata dostawała po głowie (co na szczęście dzisiaj się zmieniło). Tyle że komiksy, "Gwiezdne wojny" i "Bridgertonowie" też dla wielu są za słabe.
A gdyby tak po prostu czytać, oglądać i słuchać, co nam się podoba? Jasne... odważna teza. Też mi smutno, że Polska stoi przaśnymi piosenkami ("Mówiłeś do mnie 'mała' / Mówiłeś 'moja cała' / A dziś to ona jeździ Twoim samochodem / Ścieli twe łóżeczko / Przynosi ciepło mleczko"), a kinowe rekordy popularności należą do filmów, które wypalają oczy i uszy. Ale nie zamierzam rzucać pomidorami w ludzi, którzy tego słuchają i oglądają. Jako kinowa i serialowa krytyczka mogę wyśmiewać tytuły i polecać dobre rzeczy, ale nie mogę i nie będę wyśmiewać widzów.
Mnie osobiście dobrze jest w popkulturowym środku, którego przestałam się wstydzić wcale nie tak dawno temu. Nie boję się powiedzieć, że czytam nowy, modny kryminał, pójść do kina na "Uncharted" albo założyć t-shirt z Deadpoolem. Ale wiecie co? Gdybym lubiła Zenka Martyniuka i "365 dni" też bym się nie wstydziła, bo mam już to po prostu gdzieś. Róbcie w kulturze, co lubicie, żyjcie i dajcie żyć innym.
A że lubicie "złe" rzeczy? Trudno, przeżyjemy, a świat się od tego nie skończy. Nie wszyscy muszą lubić to samo – skończmy z wywyższaniem się.