Ostatnie dni przyniosły dwie dobre wiadomości dla demokratycznej Europy. We Francji prezydentem nie została nacjonalistyczna sojuszniczka Władimira Putina Marine Le Pen, a w Słowenii społeczeństwo odsunęło od władzy populistyczną prawicę. Jednak to wcale nie czas na otwieranie szampana.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Zwycięstwo Emmanuela Macrona było praktycznie przesądzone. Na jego przewagę nad radykalną rywalką wskazywały wszystkie sondaże. Pytaniem nie było "czy", ale o ile punktów procentowych prezydent ubiegający się o reelekcję przeskoczy Marine Le Pen.
Mimo to po ogłoszeniu wyników wyborów zapanowała euforia. Sondaże sondażami, ale wiadomo, że najważniejszym z nich jest głosowanie.
O tym, jak bardzo badania opinii publicznej mogą się rozjechać z polityczną rzeczywistością, przekonaliśmy się obserwując równoległą porażkę partii premiera Janeza Janšy w Słowenii. Według sondaży miała przegrać z Ruchem Wolności niemal 4 punktami procentowymi – przy urnach skończyło się na ponad 13.
To napięcie między przewidywaniami a faktycznym obrotem spraw tłumaczy wybuch radości, jaki zapanował na polskim Twitterze po wygranej Macrona. Oczywiście po opozycyjnej stronie mocy, bo prominentni politycy PiS, którzy od dawna jawnie wspierali proputinowską Le Pen, długo ociągali się z kurtuazyjnymi gratulacjami dla nowego-starego prezydenta.
Nie mylmy ulgi z euforią
Dobre wiadomości zawsze są w cenie, zwłaszcza teraz, gdy codziennie napływają nowe doniesienia o rosyjskich zbrodniach wojennych w Ukrainie. Zwycięstwo Macrona i przegrana Janšy dają tak potrzebną nadzieję w tych mrocznych czasach – nadzieję na to, że Europa demokratyczna, nowoczesna, szanująca prawa człowieka – ma wciąż przed sobą przyszłość.
Jednak ta przyszłość może okazać się mrzonką, jeśli emocjonalne odruchy zastąpią rzeczową analizę sytuacji. Nie mylmy ulgi z euforią. Le Pen i inni proputinowscy populiści nadal stoją u bram. Tylko czekają, by z demokracji zrobić demokraturę – albo, jak Le Pen, za rosyjskie pieniądze, albo przynajmniej z kremlowskim ноу-хау.
Zaślepieniu radością z wygranej nie uległ sam Emmanuel Macron. “Niektórzy głosowali na mnie nie po to, by poprzeć moje pomysły, ale by zablokować skrajną prawicę” – przyznał prezydent.
Potem złożył kluczową deklarację. – Rozumiem wielu naszych rodaków, którzy dziś wybrali skrajną prawicę, ich gniew i sprzeciw, które skłoniły ich do wyboru tego projektu. Dla nich też muszę znaleźć odpowiedź. To moja odpowiedzialność – dodał Macron.
Wygrana bitwa, nie wojna
To słowa, które powinny mocno wybrzmieć także w Warszawie. Prezydent Francji – przynajmniej deklaratywnie – rozumie, że wygrał tylko bitwę, nie wojnę. Frekwencja była wyjątkowo niska, a udział głosów nieważnych nadzwyczaj wysoki. To oznaka społecznej frustracji i zniechęcenia. Zegar tyka.
Zwycięstwo Macrona daje Francji kilka lat na przekształcenie polityki w taki sposób, by władza zaoferowała ludziom prawdziwe rozwiązania prawdziwych problemów. Można się zżymać, że odpowiedzi, które przynoszą populiści są fałszywe, prostackie i niewykonalne, ale przynajmniej są. I są komunikowane w sposób atrakcyjny dla coraz większego grona głosujących.
Wspólnym mianownikiem większości kwestii, które powodują wściekłość wyborców, są nierówności społeczne. Nie różnimy się pod tym względem od innych naczelnych. Ewidentna niesprawiedliwość wywołuje złość – i to szybko.
W ostatnim czasie przez polskiego Twittera przetacza się dyskusja o prawie do mieszkania. Złośliwi już sprowadzili ją do absurdu: stworzyli chochoła w postaci "luksusowy apartament na Manhattanie dla wszystkich" i energicznie w niego biją.
Tymczasem żadna cięta riposta nie wywróci piramidy potrzeb Maslowa. Osoby, którzy nie mogą zaspokoić podstawowych potrzeb, nie troszczą się o potrzeby wyższego rzędu, bo mają na głowie kryzys wymagający natychmiastowego rozwiązania.
Odnosząc to do twitterowej debaty: ludzie, którzy uczciwie pracując nie mogą opłacić dachu nad głową, będą ciągle myśleć właśnie o tym, a nie o Monteskiuszu, jego trójpodziale władzy i dobrodziejstwie, jakim jest demokracja.
W interesie szeroko rozumianych sił demokratycznych jest przyswojenie sobie tej prawdy. To kwestia instynktu samozachowawczego.
Trump nie wziął się z niczego. Brexit nie pojawił się jak grom z jasnego nieba. Podobnie PiS nie wyłonił się z próżni. Putin, który brał udział w każdym z tych procesów – poprzez manipulację amerykańskimi wyborami, podsycanie brytyjskich frustracji i polską aferę podsłuchową – ma na czym pracować. Może bujać łódką, bo nie zadbaliśmy o społeczną stabilność.
Demokratyczne siły w Europie mają w gruncie rzeczy dwie możliwości.
Pierwsza: tkwić w samozadowoleniu opartym na przekonaniu, że mają rację i wpadać w euforię z powodu wygranych bitew, co będzie się zdarzać coraz rzadziej.
Druga: zamiast otwierać szampana otworzyć nowe pola debaty i opracować własne odpowiedzi na palące problemy współczesności. I przyłożyć się do tego, by swoje pomysły atrakcyjnie sprzedać, z emocją, przytupem i brokatem, bo w innym wypadku wyborcy kupią populistyczne brednie proputinowskiej prawicy.