Jaka jest najbardziej polska z polskich potraw? Nie jest to ani żurek, ani bigos, ani nawet ogórki kiszone, ale coś tak powszedniego, jak chleb. Choć dziś dawna świetność objawia się głównie w niepisanym zakazie jego wyrzucania (obchodzonym zresztą tyle sprytnie co alogicznie przez rodaków), przez lata piastował funkcje sakralne, a nawet był uważany za istotę poniekąd żywą. I to na długo, zanim w kościołach zaczęło rozbrzmiewać "panie dobry jak chleb".
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Na osiedlowych śmietnikach można znaleźć mydło i powidło. To ostatnie nawet dosłownie - wszak żeby przejeść kilkadziesiąt słoików moreli czy innych śliwek, trzeba nie lada samozaparcia. Odłóżmy jednak na bok powidła.
Jeśli już zrobi się ten pierwszy krok - przytarga do domu dziewiczy łup - już zawsze będzie się lustrować okolice altanek. A kto szuka, ten znajduje. Z jednym, drobnym zastrzeżeniem - o ile wstyd przed wzięciem wazonu czy płaszcza z okolic kontenera łatwo przełamać, nurkowanie (choćby tylko ręką) w czeluści, gdzie mogą czyhać zużyte pieluchy czy kanapki, które zaliczyły w plecaku pół semestru, przyprawia o dreszcze największych twardzieli. Dla książki albo pozłacanej ramki można jeszcze zaryzykować, ale weźmy taki freeganizm? Fajnie przeczytać à propos, ale żeby tak samemu?
Chleb pleśniowy dojrzewający
Na szczęście rodacy postanowili ułatwić śmiałkom wejście na ścieżkę diety freegańskiej. Zestawy testowe w postaci spleśniałych kromek można znaleźć dziś nie tylko w pobliżu altanek śmietnikowych, ale czasem i pozawieszane na ogrodzeniach - na wypadek, gdyby adepci freeganizmu zgłodnieli z dala od kontenera.
Przygotowujący prowiant z bochenków przezornie pakują je też w reklamówki, by uchronić delikatny biotop. Chleb pleśniowy to wszak specjał wymagający. Zwłaszcza jeśli chce się uzyskać jego rzadką odmianę - chleb pleśniowy dojrzewający.
Żarty żartami, ale archaiczny zwyczaj niewyrzucania chleba, jest wciąż żywy i to nawet w miastach i w pokoleniu tzw. młodych dorosłych. I nic nie zmienia tu fakt, że pieczenie chleba w domu to dla wielu z nich trend z czasów pandemii, dożynki - PRL-owska impreza, a ich babcie nie miały pieca kaflowego ani nawet ogródka.
- Pozostawianie przy śmietniku chleba, jest wyrazem walki dwóch sprzeczności - z jednej strony wiemy, że spleśniały produkt należy wyrzucić, a z drugiej mamy w sobie zinternalizowany zakaz “potraktowania” pieczywa w ten sposób. Zostawienie nienadającego się do niczego chleba jest sposobem na odsunięcie od siebie tego konfliktu. Nie sądzę, żeby osoby, które tak robią, zastanawiały się nad sensownością swojego postępowania - tak samo, jak ludzie, którzy “odpukują w niemalowane drewno”. Wykonują gest “magiczny”, ale mogą tak tego nie postrzegać, tylko wykonywać go automatycznie - tłumaczy prof. dr hab. Magdalena Zowczak z Instytutu Etnografii i Antropologii UW.
Góra lodowa historii chleba
Proweniencja zwyczaju wydaje się dość łatwa do chałupniczego wydedukowania. No bo przecież starsze pokolenia, które dorastały często w niedostatku, bardziej szanowały jedzenie. A ten chleb to przecież z eucharystii.
Nie sposób się nie zgodzić, tyle że to zaledwie czubek góry lodowej. I to rodzimej, bo nacechowany religijnie stosunek do chleba nie występuje właściwie nigdzie poza Polską i niektórymi terenami Ukrainy i Białorusi. Tymczasem chleb piecze się wszędzie.
Na przykład w takich Stanach, skąd Norwid tęsknił lirycznie “do kraju tego, gdzie kruszynę chleba / podnoszą z ziemi przez uszanowanie / dla darów nieba”. Głód w ówczesnej Ameryce bywał, Jezus takoż, a mimo to nikomu nie przychodziło do głowy obchodzenie się z chlebem jak - nie przymierzajac - z jajkiem.
Magdalena Zowczak, UW: Wątki z folkloru funkcjonują w naszym życiu do dziś, chociaż często nie mamy pojęcia, skąd się wzięły - wielu ludzi czuje niepokój na widok czarnego kota przebiegającego drogę albo właśnie lęk przed wyrzuceniem chleba do śmieci. W niektórych rodzinach, niekoniecznie nawet religijnych czy pochodzących z terenów wiejskich, chleba nie wyrzuca się ze względu na przeżycia wojenne czy doświadczenie głodu. Jeśli ktoś wychował się w takim domu, może mieć opory przed wyrzucaniem chleba, nawet jeśli nie ma problemu z marnowaniem innego typu żywności.
Po jedenaste...
"Nie będziesz wrzucał do śmietnika chleba spleśniałego swego” to zaledwie jedno z szeregu chlebowych przykazań powszechnych jeszcze przed II wojną światową.
No bo tak: upuszczony na ziemię trzeba całować na przeprosiny, okruchy zbierać, żeby nie urazić. Poza tym: nie wbijać noża w środek (widać to tam bije chlebowe serce), a pierwszą kromkę to w ogóle najlepiej oderwać, a nie odciąć - żeby nie bolało.
Byłabym zapomniała - tak w ogóle to wcześniej trzeba zrobić znak krzyża na skórce i opłukać ręce wodą. Chleb już napoczęty należy przechowywać zawsze brzuchem do góry, żadne tam stawianie miękiszem do dołu. Nie po to jest chlebem, żeby stać na głowie.
Nie mniej roboty było z pieczeniem i nie mam tu akurat na myśli żmudnego wyrabiania ciasta (a że zwyczajowo piekło się chleb tylko raz w tygodniu, trochę go było).
Przede wszystkim było to zadanie gospodyni, w czym nie byłoby może nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w tym czasie mężczyzna nie powinien nawet przebywać w izbie. A w ogóle najlepiej, żeby i inni nie kręcili się w pobliżu, bo bochenki były w tamtych czasach szczególnie podatne na uroki (słabeusze!). Przy czym mam tu na myśli nie urok osobisty a magiczny.
Poznajcie dzieżę
Chleb też parał się magią - gdy upadał całym bochnem, zapowiadał biedę, z kolei, gdy zlepił się w piecu z wypiekanym obok sąsiadem, wróżył szczęście małżeńskie.
Swoją obecnością opromieniał też towarzystwo. Na przykład zapomnianą dziś dzieżę - drewniane naczynie, w którym wyrabiano ciasto, a potem zostawiano do wyrośnięcia. Żeby działała, jak trzeba, powinna być wykonana z jednego kawałka drewna ze słojami ułożonymi w jedną stronę.
Największą moc chlebotwórczą miały dzieże dębowe. Poza tym dobrze było odziedziczyć naczynie po przodkach, bo wiadomo było, że działa, jak należy (każde czasy mają widać swój Thermomix).
Komu babcia nie zostawiła w spadku dzieży, musiał zamówić ją u bednarza, ale i jego trzeba było pilnować - a to, żeby nie użył drewna z drzewa rażonego piorunem, a to, żeby nie zrobił jej w jeden dzień, bo ciasto będzie rosło tak szybko, że zapcha piec.
Średnio chrześcijańska tradycja, zważywszy, że Perun (piorun) był jednym z najważniejszych słowiańskich bóstw, zaś utożsamiane z nim drzewo - rzecz jasna dąb - uważane było za święte. Co zabawne i zapomniany Perun przetrwał z nami znacznie dłużej niż pamięć o nim - choćby w zanikającym dziś określeniu “do pioruna”, które dawniej było przekleństwem.
Skoro wiemy już, jak wybrać odpowiednią dzieżę, warto byłoby wiedzieć, co to cudo potrafi (poza nakłanianiem chleba do rośnięcia). Z całą pewnością bardziej niż w zdrowiu i w chorobie przydaje się w umieraniu, choć trzeba się trochę nalatać. Za to gdy konający napije się wody z dziewięciu różnych dzież z dziewięciu chałup, przestanie cierpieć.
Innym, nieco weselszym rytuałem przejścia, w którym przydawała się magiczna micha, były zaślubiny. Narzeczoną należało posadzić na dzieży i obnieść wokół izby. Wystarczyło jeszcze tylko rozpleść panieńskie warkocze i można było ruszać do kościoła. W kościele wiadomo - bez takich pogańskich numerów. Potem? Hulaj dusza.
Dzieża powracała podczas oczepin, które (wiem, że trudno to sobie wyobrazić) nie miały w programie gry w gorące krzesła. Można było za to oglądać obcięcie pannie młodej włosów i nałożenie czepca noszonego kiedyś wyłącznie przez mężatki (stąd też nazwa).
Podczas tych opóźnionych postrzyżyn (chłopcy przechodzili je zazwyczaj w wieku 7 lat) panna młoda zasiadała właśnie na dzieży, która miała sprawić, że jej brzuch wkrótce spęcznieje, nie inaczej niż ciasto na chleb.
Korowaje i kołacze
Wróćmy jednak do chleba. Rzecz jasna i jego nie mogło zabraknąć na weselu. Z tej okazji chleb przybierał wyjątkowo wybujałą formę i dobierał stosowne dodatki - roślinne ornamenty lepione z ciasta.
Na niektórych weselach wciąż można zresztą zobaczyć tego rodzaju “ozdobne” chleby, którymi rodzice witają parę młodą po przyjeździe z kościoła. Taki ślubny bochen zwany był dawniej korowajem, bo jak na pokarm obrzędowy przystało, nie powinien kojarzyć się z chlebem powszednim.
Korowaja piekło się w olbrzymim skupieniu, przy absolutnym zakazie obecności domowników płci męskiej w izbie. Gdyby się nie udał, byłaby to fatalna wróżba na przyszłość dla pary młodej. Skąd takie obostrzenia?
Chodzi tu o rodzaj analogii - dzieża była naczyniem na poły magicznym przez swoją “zdolność” sprawiania, że ciasto rośnie. Tak samo tajemnicza była ciąża. Kobiety jako te, w których wzrastają dzieci, były predestynowane do obsługi dzieży. Z dzieckiem się udało, to i z chlebem powinno.
Chlebowa mistyka
Chleb w kulturze naszych przodków nie był rzeczą, już prędzej istotą ożywioną - podobnie zresztą jak ziemia. Uderzenie ziemi (dajmy na to kijem) było zakazane, a czasem i karane - nie inaczej niż “agresywne” postępowanie z chlebem. Zresztą te dwie “istoty” były ze sobą ściśle powiązane.
Z ziemi wyrastały wszak kłosy, w których dojrzewały ziarna, z których po zmieleniu wyrabiano chleb. Nie traciły jednak swej życiodajnej mocy, bo oto w nowej formie znów pięły się ku górze - tym razem w formie dorodnych bochnów.
Potem na takie rozumienie cyklu życia nałożyła się wiara katolicka, która wcale nie wykluczała się ze starszymi wierzeniami. Nawet w biblijnych interpretacjach pojawiają się analogie między życiem Jezusa, a… chleba.
Bo czyż miażdżone ziarna nie oddają życia, by przemienić się w pożywienie człowieka, które oddaje mu swoją życiodajną moc? Taką ofiarę trzeba zaś było szanować - tym razem nie z lęku, że ziemia nie obrodzi, ale w podzięce za męczeńską śmierć, która opłaciła karnet na życie wieczne.
Bozie przejmuje pieczywo
Chleb z czasem przestał być dla ludzi darem ziemi, by stać się darem od Boga, za który dziękowało się już nie w ostatni dzień żniw, ale w święto Matki Boskiej Zielnej. Zresztą na dożynkach skorzystała i partia - władze PRL-u używały ich jako propagandowego święta sojuszu robotniczo-chłopskiego.
Przez lata (np. właściwie całe średniowiecze) to na terenach Polski i naszych wschodnich sąsiadów uprawiano większość zbóż Europy, nietrudno więc dziwić się, że to właśnie chleb doczekał się sakralizacji zupełnie niezwiązanej z wiarą katolicką.
Łamanie się opłatkiem, sprytnie zaanektowane przez Kościół, jest zwyczajem praktykowanym wyłącznie w Polsce i Litwie. Wcześniej zamiast opłatka używano po prostu chleba. I trudno zakładać, żeby pierwotnie była to tradycja zaczerpnięta z katolicyzmu - już prędzej jakiś pradawny zwyczaj związany z przesileniem zimowym.
Chleb uważano zresztą za silny artefakt odpędzający złe moce i demony, zaś przesilenie w dawnych wierzeniach było chwilą walki dnia (dobra) z nocą (złem). Można wysnuć więc teorię, że nie o żadne pojednanie rodziny nad stołem tu chodziło, ale raczej o wspomożenie wspomnianej walki rytuałem z użyciem chleba-amuletu.
Prof. dr hab. Magdalena Zowczak z Instytutu Etnografii i Antropologii UW zwraca uwagę na dwa inne - poza zwyczajami rolniczymi i wpływem religii katolickiej - aspekty szacunku do chleba. W dawnych wierzeniach, obecnych także na terenach zasiedlanych przez Słowian, było kilka wyobrażeń o powstaniu świata powiązanych z chlebem - choćby o świecie i ludziach wyrabianych jak ciasto, albo o świecie zasianym na wodzie.
Brak szacunku do chleba był więc brakiem szacunku nie tylko do ciężkiej pracy na roli, czy Boga, ale do życia jako takiego.
- Żywotność symbolu jest zazwyczaj tym mocniejsza, im bardziej archaiczne są jego korzenie. Do tego dochodzi nadbudowywanie się na siebie wielu elementów - od pradawnych wierzeń, przez kulturę rolniczą aż po wiarę katolicką i doświadczenia naszych rodziców i dziadków. Do tego aspekt moralny, który może prowadzić do zwykłego wstydu z powodu marnowania żywności w obliczu głodu w niektórych rejonach świata. Myślę, że nawet obecna sytuacja w Ukrainie może mieć wpływ na ożywienie tego typu symboli - w obliczu tragedii czy poczucia zagrożenia, wiele wydawać by się mogło archaicznych wierzeń czy praktyk powraca. Przykładowo można zaobserwować wzmożoną częstotliwość publikacji wizerunku Matki Boskiej Mariupolskiej przez Ukraińców - mówi prof. Zowczak.
Chleba naszego powszedniego
Mimo wielowiekowej tradycji i tabu związanego z nieszanowaniem chleba, wedle raportu Banku Żywności sprzed dwóch lat, w polskich śmietnikach co sekundę lądowały 184 bochenki chleba. Do tego 62,9 proc. ankietowanych zdarzyło się wyrzucić pieczywo.
Choć liczba wydaje się duża, w tej grupie są też osoby, które zadeklarowały, że zdarza się to rzadko lub czasami. Świadczy to też o tym, że pozostałe 37,1 proc. nigdy chleba nie wyrzuciło. Biorąc pod uwagę, jak szybko psuje się dzisiejsze pieczywo (któremu nie służy też przechowywanie w folii), można uznać, że nie jest to taki zły wynik. Ile w tym lęku przed niesprecyzowaną karą za pohańbienie bohatera tego tekstu?
Mimo coraz częstszych zniewag, chleb nie wygląda mi na bohatera tragicznego. Polacy wciąż nie wyobrażają sobie bez niego życia, a ci, co na emigracji, tęsknią już nie za krajem, gdzie zbiera się okruszki, ale za smakiem pieczywa.
Chcesz podzielić się historią, opinią, albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl